Sama idea przyznawania stałych dzikich kart jest dość szlachetna. W zamierzeniu przepustki do cyklu powinny być przyznawane zawodnikom, którzy, np. przez kontuzję nie zdołali się w nim utrzymać, czy też ze względu, na przykład, na jakieś niefortunne zrządzenie losu, nie zdołali wywalczyć sobie miejsca w eliminacjach. W ostatnich latach na szczęście nie zdarzało się tak, że więcej niż jeden, maksymalnie dwóch zawodników traciło znaczącą część sezonu, co grzebało szanse na utrzymanie w Grand Prix. Dlatego zaskoczeniem była zmiana, której dokonano przed sezonem 2020. Dzięki tej reformie, w cyklu utrzymuje się sześciu, a nie jak wcześniej, ośmiu żużlowców. Liczba przyznawanych dzikich kart wzrosła z czterech do pięciu, bo jeden wakat przejął mistrz Europy. Siedem lat identycznego schematu Analizując jednak ostatnie lata w cyklu Grand Prix, zmiany powinny pójść w dokładnie odwrotnym kierunku. Rok 2022 będzie siódmym z rzędu, w którym pierwsza dziesiątka kwalifikuje się do cyklu z poprzedniego sezonu. Co ciekawe, gdy w 2019 roku Matej Zagar i Niels K. Iversen zajęli dziewiąte i dziesiąte miejsce i awansowali do Grand Prix 2020 przez Grand Prix Challenge, dzikie karty przyznano 11. i 12. żużlowcowi klasyfikacji. Nie inaczej jest w tym roku. W przyszłorocznym cyklu ujrzymy pierwszą... dwunastkę (sic!) tego sezonu. Pierwsza szóstka zakwalifikowała automatycznie, a z drugiej szóstki aż pięciu żużlowców dostało dzikie karty. Brakującym ogniwem jest Max Fricke, który awans uzyskał podczas Grand Prix Challenge. Powstaje więc pytanie - po co ta szopka, jeśli i tak kwalifikuje się pierwsza dziesiątka? Chodzi o kontrolę? Jednym z powodów, dla którego BSI zdecydowało się wprowadzić tę zmianę, może być chęć kontroli stawki. Zamiast automatycznie kwalifikować większą liczbę zawodników, organizator może wybrać jedną trzecią stawki według własnego widzimisię. W tym sezonie największym przegranym tych regulacji jest... Janusz Kołodziej. Jak słusznie zauważył Marcin Musiał, dziennikarz stacji Eleven Sports, gdyby w Grand Prix automatycznie utrzymywałaby się pierwsza dziesiątka, Janusz Kołodziej awansowałby do cyklu z Grand Prix Challenge, które zakończył na czwartej pozycji. Wszystko dlatego, że Max Fricke, dziewiąty zawodnik Grand Prix, uzyskały automatyczną kwalifikację, a tę wywalczoną na torze w Żarnowicy, przejąłby właśnie Kołodziej. Tak się jednak nie stało i nie stanie, a Polakom pozostaje kibicować pozostałej czwórce rodaków.