To był dramatyczny rok dla żużla i Zielonej Góry. Najpierw Andrzej Zarzecki, a trzy miesiące Artur Pawlak. - Wtedy sobie myślałem, że źli ludzie chodzą po świecie, a dobrych pan Bóg nam zabiera - mówi nam Sławomir Dudek, który z Andrzejem Zarzeckim, a potem z Pawlakiem jeździł na mecze. Dudek opowiada, jak wyglądał wypadek Zarzeckiego To stało się 21 marca 1993 w meczu sparingowym Morawskiego Zielona Góra z Unią Leszno. Wypadek jakich wiele. Żużlowa klasyka. - Tor po polaniu i równaniu był śliski - relacjonuje Dudek. - Maćka Jaworka obróciło w poprzek, ale opanował motocykl. Po chwili jednak uderzył w niego Paweł Jąder z Leszna. Pawła wysadziło w powietrze, ale jego motocykl poleciał niczym pocisk i dogonił "Zarzeca". Wcisnęło go w bandę. Nic jednak nie zapowiadało, że sprawy potoczą się źle. Kiedy Zarzecki opuszczał stadion, to wciąż żył. - My w ogóle nie braliśmy wtedy pod uwagę, że sprawy mogą przybrać zły obrót. To miał być rok Andrzeja. Wcześniej Morawski, właściciel zespołu, miał z nim problem, trochę na niego narzekał, ale sezon 1992 Andrzej miał udany. Kolejny miał być jeszcze lepszy. Andrzej był optymistą - przypomina Dudek. Tak zapamiętał Zarzeckiego. "To był cały on" Dudek miał z Zarzeckim bardzo dobry kontakt. To był czas, gdy żużlowcy przechodzili na zawodowstwo. Wtedy jeszcze nie wszyscy zawodnicy mieli busy, którymi wozili sprzęt. Dudek jeździł autem osobowym z przyczepką. Zabierał Andrzeja. - Pamiętam taki mecz, gdzie jechałem na czysty komplet. Jeszcze tylko potrzebowałem trójki w ostatnim wyścigu. I w tym ostatnim biegu jechałem z Andrzejem. Nic mu nie mówiłem. Kiedy jednak obaj jechaliśmy z przodu, to on wymownie na mnie spojrzał i przymknął gaz, żeby mnie przepuścić. Gdy zmarł, to sobie o tym przypomniałem, bo tamta sytuacja, to był cały Andrzej. W zasadzie to nikt nie rozumie, jak to możliwe, że trzy dni po wypadku Zarzecki zmarł. Wtedy lekarze tłumaczyli, że tego, co stało się ze sportowcem, nie dało się przewidzieć, ani temu zapobiec. Lekarze postawili złą diagnozę? Dziś Dudek mówi, że chyba zabrakło dobrej diagnozy. Sekcja zwłok wykazała rozległe uszkodzenia dwóch płatów jednego płuca oraz inne poważne obrażenia doznane w następstwie wypadku podczas zawodów na torze. Wypadek miał miejsce w niedzielę 21 marca. Dwa dni później jego stan zdrowia zaczął się pogarszać. Pluł krwią. Lekarze zauważyli narastającą duszność, sinicę i niewydolność układu oddechowego. Wtedy już leżał na oddziale torakochirurgicznym. Najpierw był na chirurgii, ale przeniesiono go. Wykonano drenaż odmy, podano leki i jego stan na chwilę się poprawił. Potem jednak okazało się, że stłuczenie płuca jest poważniejsze. Na końcu, na kilka godzin przed śmiercią ordynator szpitala przeniósł go na OIOM. 24 marca o 3.20 nastąpiło zatrzymanie akcji serca. Próbowano go reanimować. O 4.15 stwierdzono zgon. Okazało się, że krew dostała się do płuca, wypełniała drogi oddechowe. Prokuratura nie widziała jednak podstaw do wszczęcia postępowania. - Może przy obecnej technice byłoby inaczej, może Andrzej wciąż by z nami był. Pamiętam, jak było z moim synem Patrykiem. Trafił do szpitala po wypadku i lekarze znaleźli malutką plamkę na wątrobie. Dobrze się czuł, ale lekarze nalegali, żeby został na obserwacji. Na drugi dzień już się zbieraliśmy, żeby go odebrać, ale z małej plamki zrobił się wielki krwiak. Na szczęście wszystko udało się opanować. Pamiętajmy jednak, że wypadek Andrzeja miał miejsce 30 lat temu, wtedy wielu z tych urządzeń, które mamy obecnie, nie było - komentuje Dudek. Pojechali mecz w dniu pogrzebu Wtedy w marcu 1993 śmierć Zarzeckiego była szokiem. Kolejnym było to, że drużyna pojechała mecz ligowy w dniu jego pogrzebu. - Naprawdę? Nie przypominam sobie. To jednak nie znaczy, że my tego nie przeżywaliśmy. Każdy z nas cierpiał. Po prostu musieliśmy uznać, że to nie ma znaczenia, kiedy pojedziemy, bo ból i tak z nami będzie. Zamiast siedzieć, rozmyślać i rozpaczać, to lepiej czymś zająć głowę. My tak zrobiliśmy - zauważa nasz rozmówca. O Zarzeckim mówili "Tygrys". Kiedy z reprezentacją juniorów pojechał do Vojens, to mówił, że dla takich chwil warto było zostać żużlowcem. Vojens, to świątynia tego sportu w Danii, stadion zbudowany przez Ole Olsena, legendę żużla. Zdaniem wielu Zarzecki też mógł zostać taką legendą. Działacz Stanisław Bazela mówił po jego śmierci, że "Andrzej był jego nadzieją, a on wraz z jego śmiercią tę nadzieję stracił". Dudek z kolegami jeszcze nie zdążyli się pozbierać po śmierci Zarzeckiego, gdy stracili kolejnego zawodnika. W czerwcu po wypadku na torze zmarł Artur Pawlak. - On był podłączony do aparatury, a my mówiliśmy sobie, żeby walczył, żeby lekarze nie dali za wygraną. Gdy usłyszeliśmy, że chcą go odłączyć, żeby pobrać organy, to byliśmy oburzeni. Po jego śmierci tydzień beczałem, bo tego było już za dużo - kończy Dudek.