Mimo że od wypadku Tomasza Golloba podczas treningu na torze motocrossowym w Chełmnie minął prawie miesiąc, 48-letni Świst nadal nie może pogodzić się z losem "profesora speedwaya". Gollob ciągle przebywa w Szpitalu Wojskowym w Bydgoszczy, obecnie nie ma zagrożenia dla jego życia, ale odzyskanie sprawności wciąż stoi pod wielkim znakiem zapytania, z powodu uszkodzonego rdzenia kręgowego. - Gdy dotarła do mnie informacja o wypadku Tomka, byłem w ciężkim szoku. Taki sportowiec po prostu sobie na taką tragedię nie zasłużył. A wszelkie zarzuty, że zrobił to na własne życzenie, są żałosne, bo wielu z nas przygotowuje się na motocyklu crossowym. Po prostu pech... Miał tyle różnych wypadków, a o mało nie przypłacił życiem jazdy na treningu - smuci się wychowanek Stali Gorzów, a od ubiegłego roku trener młodzieży (szkoli sześciu chłopców w wieku 13-15 lat) w Polonii Piła. O tym, że ściganie na motocyklu jest igraniem ze zdrowiem i życiem, Świst wie jak mało kto. Starsi kibice żużla doskonale pamiętają wydarzenie, do którego doszło 16 czerwca 1990 roku w Wiener Neustadt. Wówczas Świst, wespół z Ryszardem Dołomisiewiczem oraz 19-letnim Gollobem tworzyli kwiat polskiego żużla, a zdaniem wielu ekspertów to gorzowianin miał "papiery" na miano najlepszego polskiego zawodnika na długie lata. To właśnie pierwszych dwóch rodaków, feralnego dnia, reprezentowało Polskę w półfinale mistrzostw świata par. Pierwszą gonitwę duet "Biało-czerwonych" wygrał podwójnie, ale w kolejnym wyścigu doszło do makabrycznie wyglądającego wypadku. Upadek zaliczył Dołomisiewicz, a jadący za nim Świst poturbował kolegę i stracił panowanie nad motocyklem, po czym z całym impetem uderzył w drewnianą bandę. - Motor został w płocie, a mnie wystrzeliło w powietrze, jak z katapulty. Poleciałem w trybuny na około 30 metrów - wspomina Świst. W jego głosie słychać, że opowieść o traumie sprzed lat ciągle budzi w nim spore emocje. Kilkudziesięciometrowy lot żużlowiec zakończył upadkiem na betonowe trybuny. Widząc bezwładnie rozłożone ciało sportowca, można było oczekiwać nawet najgorszego. - Kilkakrotnie oglądałem to nagranie i zawsze czuję dreszcze. Szczerze panu powiem, że dla mnie to też wygląda tak, że nie leży poszkodowany, tylko facet, który po prostu nie żyje - przyznaje Świst. Kto wie, czy sportowiec uszedłby z życiem, gdyby nie przytomna akcja pierwszej pomocy. Lekarz czym prędzej, przy pomocy scyzoryka, rozciął żużlowcowi gardło i udrożnił drogi oddechowe. W przeciwnym razie ranny udusiłby się krwią. - Istotnie, tak było. To właśnie ten lekarz, który pojawił się przy mnie i miał pojęcie, jak w takich przypadkach reagować, uratował mi życie. Wówczas uciekłem kostusze spod kosy - przyznaje weteran. Świst podsumowuje, że w trakcie długiej kariery nie miał wielu wypadów, ale za to - co kilka lat - zdarzało mu się poważnie "walnąć". - Łącznie miałem połamane praktycznie wszystkie żebra, stłuczoną śledzionę i wątrobę oraz złamany kręgosłup, ale akurat tej ostatniej kontuzji nabawiłem się na motocyklu enduro. Dzięki Bogu, nic nie podziało się z rdzeniem kręgowym - bierze głęboki oddech. Na znak wsparcia, Świst wysłał Gollobowi wiadomość tekstową z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia. W treści dodał, że jest z nim i trzyma kciuki. - Medycyna tak poszła do przodu, że wierzę w Tomka, iż jeszcze zdoła stanąć na nogi i znów będzie sprawnym oraz samodzielnym facetem - podkreśla medalista mistrzostw Polski. Jednocześnie jest zasmucony faktem, że najlepszy polski żużlowiec w historii, w ciężkich dla siebie chwilach, nie otrzymuje ze świata speedwaya należnego mu wsparcia. - Szczerze powiem, że jestem trochę zasmucony, bo gdy poważny wypadek miał Australijczyk Darcy Ward, to sprawa bardziej była nagłośniona. Proszę zwrócić uwagę, że w sprawie Golloba zawodnicy zagraniczni, oprócz Emila Sajfutdinowa i Martina Vaculika, nie kwapią się z przekazywaniem pozdrowień, nie wychodzą z inicjatywą, by dla niego pojechać. Nic, cisza - przedstawia swój punkt widzenia Świst. - Dla mnie to nie do pomyślenia. Co innego nasi zawodnicy, którzy bez wyjątku okazują wsparcie, ale nie podoba mi się postępowanie obcokrajowców. Jakiś szacunek powinien się Tomkowi należeć. Tym jestem zbulwersowany, bo my-Polacy dla Warda zrobiliśmy tyle, że to się w głowie nie mieści, a teraz wsparcie i wdzięczność nie działają w drugą stronę - kończy 48-latek, który licencję żużlową zdał w 1984 roku. Artur Gac