Na czas Pucharu Świata zawieszano ligowe rozgrywki, a najlepsi żużlowcy rywalizowali w narodowych barwach o miano najlepszej drużyny globu. Tak jak w piłkarskim EURO były taktyczne rozgrywki, talizmany, triumfy faworytów, niesamowite zwroty akcji, objawiali się "czarni konie" rozgrywek. Pocałuj w "glacę"! W 1998 roku Francuzi zostali piłkarskimi mistrzami świata, a dwa lata później zostali najlepszą drużyną Europy. Przed wszystkimi meczami odbywał się niecodzienny rytuał, który przynosił drużynie szczęście. Obrońca Laurent Blanc całował w łysinę bramkarza Fabiena Bartheza. Talizman działał! Manewr z całowaniem w "glacę" zastosował też trener żużlowej reprezentacji Polski, Marek Cieślak przed finałem drużynowego Pucharu Świata w Lesznie, w 2007 roku. W swej książce "Pół wieku na czarno" pisał: Przed finałem zrobiłem z chłopakami odprawę. - Chcecie dziś wygrać? - zapytałem z szelmowskim uśmiechem. - To chyba jasne - nieufnie zauważył któryś z nich. - No dobra. Wiecie, co podczas piłkarskiego mundialu robili Francuzi, żeby wygrać mecz? - zadałem pytanie, na które wytrawny kibic, rzecz jasna, zna odpowiedź. Otóż Francuzi całowali bramkarza Fabiena Bartheza w jego łysinę. Zdjąłem więc czapkę. - To całować po kolei - zacząłem zachęcać. Pierwszy pocałował Gollob. Holta się krzywił, ale też ucałował. Potem inni, aż w końcu ostatni, Walasek, pyta mnie, czy nie dostanie zajadów. - Sukces kosztuje - wyjaśniłem mu. I kto po dwóch zerach został odstawiony na bok? Walasek. Grzegorza Walaska zastąpił Damian Baliński. Cieślak zyskał na tym podwójnie. Nie dość, że udobruchał leszczyńską publiczność, która wcześniej była niezadowolona z faktu, że wstawił do składu naturalizowanego Polaka - Rune Holtę, kosztem miejscowego idola, to na dodatek Baliński się sprawdził. Zdobył 4 punkty, a Polska w wyścigu o złoto o trzy "oczka" pokonała Danię. Australijczycy pogrążeni jak Włosi Piłkarską reprezentację Francji i żużlową kadrę Polski, łączy jeszcze jedno. Odwrócenie przegranego finału. Trójkolorowi w 2000 roku byli o krok od przegrania futbolowego EURO z Włochami. Tych drugich od złota dzieliły sekundy, gdy 4 minucie doliczonego czasu gdy Sylvain Wiltord wyrównał, a w dogrywce złotego gola dla Francuzów zdobył David Trezeguet. W 2009 roku polscy żużlowcy byli zdecydowanymi faworytami finału w Lesznie, ale zawody od początku nie układały się po ich myśli. Słabiutko spisywał się Piotr Protasiewicz, sromotnie zawodził Gollob. Wykorzystywali to Australijczycy budując swą przewagę punktową nad biało-czerwonymi. - Żal było na nas patrzeć. Tomek trzy razy na zero, Protasiewicz się przewracał, z Miedzińskim szału nie było i jedynie Jarek Hampel i Krzysiek Kasprzak trzymali się dzielnie - wspominał później turniej na łamach "Przeglądu Sportowego" trener Marek Cieślak. Szkoleniowiec przyznał również, że gdyby "niebiosa się nad nami nie zlitowały" to złotego medalu mogłoby nie być. Po odjechaniu 19. biegu nad torem znów przeszła jednak ulewa. Turniej został przerwany i chociaż Australijczycy domagali się by go zakończyć i uznać wyniki, to po prawie dwóch godzinach został wznowiony. - Wtedy powiedziałem, że my te zawody wygramy, bo w 6 ostatnich biegach aż 4 razy jechaliśmy z pierwszego pola - stwierdził Cieślak. Polacy rozpoczęli pogoń za Australią. Wygrana Krzysztofa Kasprzaka w 20. biegu ucieszyła fanów, ale w kolejnym starcie tylko "oczko" przywiózł Adrian Miedziński. Na cztery wyścigi przed końcem strata Polaków wynosiła 5 punktów! W XXII biegu Kasprzak prowadził od samego startu. Wiózł za sobą Jasona Crumpa, by... nagle przepuścić go przed samą metą. Strata biało-czerwonych wzrosła do 6 punktów, ale dzięki temu trener Cieślak miał możliwość skorzystania z jokera (punkty zawodnika liczone podwójnie). Za Piotra Protasiewicza pojechał Jarosław Hampel. Przyjechał drugi, a punktując podwójnie dał Polakom 4 "oczka". Strata zmalała do trzech punktów. W przedostatnim wyścigu Hampel dołożył zwycięstwo, a że ostatni przyjechał Troy Batchelor straty zostały odrobione. Przed ostatnim wyścigiem Polacy i Australijczycy mieli po 41 punktów. W ostatnim biegu zmierzyli się znający leszczyński tor jak własną kieszeń, reprezentant miejscowej Unii - Leigh Adams i Tomasz Gollob. Kapitan biało-czerwonych w tym dniu był cieniem samego siebie. Jego silniki nie pracowały tak jak powinny. Zdecydował się więc na szalone rozwiązanie i na ostatni bieg pożyczył motor od Kasprzaka. Opłaciło się! Polak, jadący z wewnętrznego pola, idealnie wystrzelił spod taśmy i pomknął niezagrożony do mety. Adams nie miał żadnych szans. 20 tysięcy kibiców zgromadzonych na trybunach oszalało ze szczęścia. Gollob w całych zawodach uzbierał ledwie 6 punktów, ale jakich ważnych! Cisza jak w Lizbonie 5 lat później polscy żużlowcy mogli się z kolei poczuć jak portugalscy piłkarze w 2004 toku. Wtedy na lizbońskim Estadio da Luz gospodarze byli ogromnymi faworytami finału mistrzostw Europy z Grecją. Bardziej zastanawiano się chyba tym jak uczcić sukces, niż przejmowano samym meczem, a jednak zadziwiający przez cały turniej "Kopciuszkowie" z Grecji uciszyli kompletnie większość z 63 tysięcy widzów zgromadzonych na stadionie. W 57 minucie meczu Angelos Charisteas zdobył głową gola, na którego Portugalczycy nie znaleźli już odpowiedzi. 2 sierpnia 2014 roku podobny zawód przeżył komplet żużlowych kibiców zgromadzonych na stadionie w Bydgoszczy. Polacy byli faworytami i potwierdzili to w pierwszej serii, którą wygrali z kompletem 12 punktów. Biegi kończyli z ogromną przewagą i nic nie zapowiadało dramatu. Duńczycy jednak systematycznie odrabiali straty, a 6 punktów przywiezionych przez Nickiego Pedersena w roli jokera, przywróciło ich na dobre do gry o tytuł. Po dwunastu biegach wyszli nawet na prowadzenie i rozpoczęła się iście bokserska walka - cios za cios. Po 18. biegach znów prowadzili Polacy, a w kolejnym pewne punkty miał dorzucić Piotr Protasiewicz. Przeszarżował jednak w pierwszym łuku, pojechał za szeroko i wylądował na dmuchanej bandzie. - Chciałem przypieczętować złoto dla Polski. Zaryzykowałem, ale nie udało się - tłumaczył się później. W powtórce punkt dla Duńczyków przywiózł Peter Kildemand i przed ostatnim biegiem między oboma drużynami był remis. Sprawę złota mieli rozstrzygnąć Niels Kristian Iversen i Janusz Kołodziej. Polak lepiej wystartował, jechał na drugiej pozycji i skutecznie odpierał ataki Duńczyka. Jednak tylko przez trzy i pół okrążenia. Na ostatnim wirażu Iversen zaatakował desperacko po szerokiej i tuż przed metą minął Kołodzieja. Stadion bydgoskiej Polonii ucichł kompletnie. - Moja osoba dzisiaj zmarnowała pracę moich kolegów i przez to jest mi bardzo przykro. Broniłem się i robiłem wszystko co się da, żeby dowieźć tą pozycję, ale było słabo. Ciężko mi się mówi i jest mi bardzo źle - opowiadał prawie z płaczem na antenie Canal+, Janusz Kołodziej. Rekord nie do pobicia Piłka nożna i żużel, to nie tylko drużynowe sukcesy, ale i indywidualne rekordy. W 1958 roku, podczas piłkarskich mistrzostw świata w Szwecji jak na zawołanie gole strzelał Francuz - Just Fontaine. 13 trafień to do dziś niepobity rekord. Trudno też będzie komukolwiek pobić rekord innego Francuza - Michela Platiniego. W 1984 roku został królem strzelców mistrzostw Europy z dorobkiem aż 9 goli. W żużlowym DPŚ niedoścignionym królem pozostanie Tomasz Gollob. Najbardziej niewiarygodnego wyczynu dokonał w 2001 roku, podczas finału we Wrocławiu. W decydującym turnieju wystartowało wówczas pięć drużyn, więc indywidualny sukces premiowany był czteroma punktami, a gdy startowało się w roli jokera, to dorobek był podwajany. Gollob więc wygrywając 10. bieg za jednym zamachem zgarnął 8 "oczek", w całych zawodach uzbierał 27 punktów, na 28 możliwych! Manewr taktyczny menedżera Marka Kraskiewicza pozwolił biało-czerwonym wrócić do walki o złoto z Australią. Ostatecznie wszystko rozstrzygnęło się w ostatnim wyścigu, przed którym Polacy mieli punkt przewagi nad rywalami. Australię reprezentował bezbłędny tego dnia Jason Crump, a Polskę - Jacek Krzyżaniak. Gdy nasz reprezentant został wykluczony za upadek, Australijczykowi wystarczyło dojechać na przedostatnim miejscu. Nie pozostawił jednak złudzeń i wygrał. Nie przeszkodziło mu nawet to, że był przeraźliwie wygwizdywany przez wrocławską publiczność, bo wcześniej naraził się jej... wypinając w stronę trybun swój tyłek. Duński "dynamit" i rosyjska "demolka" Piłkarskie Euro to też niespodzianki. Jedną z największych już na zawsze pozostanie triumf reprezentacji Danii z 1992 roku. Zawodnicy ściągnięci z wakacji, by zastąpić w turnieju wykluczoną w związku z sankcjami Organizacji Narodów Zjednoczonych Jugosławię, bez skonfliktowanego z trenerem kadry największego gwiazdora Michaela Landrupa, dokonali niemożliwego. Szczęśliwie wyszli z grupy, a potem rozprawili się w półfinale w rzutach karnych z Holandią, a w finale nie dali szans Niemcom. Niespodzianek nie brakowało też w Drużynowym Pucharze Świata. Jak chociażby ta z 2015 roku, gdy w duńskim Vojens o złoto mieli bić się gospodarze i Polacy, a mistrzostwo wywalczyli Szwedzi. Jeszcze większą sensację sprawili jednak w 2017 roku Rosjanie. Bez wsparcia swej federacji, osłabieni brakiem zdyskwalifikowanego za doping Grigorija Łaguty najpierw totalnie zdemolowali w barażu Australię, wyprzedzając ją różnicą 13 punktów, a potem w finale (jako jedyni bez rezerwowego w składzie) okazali się o trzy punkty lepsi do Brytyjczyków w walce o brąz. Przy okazji wspomnianego piłkarskiego triumfu duńskiego "dynamitu", warto wspomnieć o filmie fabularnym Sommeren’92, obrazującym tamte wydarzenia. Warto go obejrzeć może nie ze względu na powalającą na kolana grę aktorską, ale na emocje i dramaty towarzyszące Duńczykom w drodze po tytuł ("gęsia skórka i łzy w oczach - gwarantowane). Ciekawa jest tam jednak jedna scena. Gdy trener Duńczyków Richard Møller Nielsen przygotowuje się do finału z Niemcami na stadionie w Göteborgu, w tle widać plakat z żużlowego finału indywidualnych mistrzostwa świata w 1966 roku, rozegranego na tym obiekcie. Pierwszy w historii indywidualny medal dla Polski (brązowy) zdobył wówczas Antoni Woryna. Ta scena świadczy o tym jak powiązane są losy tak różnych dla siebie dyscyplin jak piłka nożna i żużel. Stadion Śląski, Stadion Ullevi w Göteborgu, Stadion Wembley w Londynie, Stadion Parken w Kopenhadze - na tych i innych obiektach w przeszłości odbywały się wielkie imprezy żużlowe i piłkarskie, a dwa ostatnie obiekty są nawet arenami trwającego obecnie Euro. Szkoda, że żużlowi działacze nie wyciągają z tego wniosków i nie dążą do tego by żużel wyszedł "na salony". Co więcej, robią wszystko by zabić resztki jego popularności na świecie. Po 2017 roku prestiżowy Puchar Świata wykreślono bowiem z kalendarza. Zastąpiły go zawody Speedway of Nations, które miały dać szansę rywalizacji z najlepszymi krajom, mającym niewielu klasowych zawodników. Zastąpienie klasycznej rywalizacji drużynowej rywalizacją par - na dodatek w dwudniowej, nie do końca czytelnej formule, gdzie nie liczy się zbytnio to co osiągnęło się przez oba turnieje, bo o złocie i tak rozstrzyga dopiero wyścig finałowy - nie sprawdziło się zupełnie. Zeszłoroczny finał w Lublinie, storpedowany na domiar złego przez niekorzystne warunki atmosferyczne, był antyreklamą żużla. Srebro wywalczone przez Polaków przeszło prawie bez echa, a trzecie z rzędu zwycięstwo Rosjan w ich kraju zostało praktycznie zignorowane. Na razie jednak działacze FIM się nie poddają i trwają przy swoim chybionym pomyśle. Tegoroczny finał zaplanowano na 16-17 października w Manchesterze. Jedno jest pewne. Na pewno nie porwie on kibiców tak jak piłkarskie Euro, czy żużlowy Puchar Świata. Arkadiusz Adamczyk