Trudno nie porównywać Przemysława Pawlickiego do Piotra Protasiewicza. Pomijając już tak oczywiste rzeczy jak bycie doświadczonym polskim seniorem i te nieszczęsne inicjały, to obaj dla Falubazu opuścili przecież najwyższą klasę rozgrywkową. Co więcej, tak jeden, jak i drugi przed próbą wprowadzenia zielonogórzan do najwyższej klasy rozgrywkowej znacznie obniżyli swoje loty. Podstawowa różnica jest jednak dość znacząca - dla wychowanka Falubazu pierwszoligowy epizod miał być zwieńczeniem kariery, zaś jego następca traktuje go jako szansę na odbicie się od dna. Pawlicki nie znosi porównań Sam Pawlicki wolałby zapewne, byśmy nie zestawiali go z aktualnym dyrektorem sportowym jego drużyny. Już kiedyś miał za zadanie wejść w buty legendy i - bądźmy szczerzy - nie za bardzo mu się to udało. Do GKM-u Grudziądz przychodził jako następca kontuzjowanego Tomasza Golloba, który po wypadku na torze motocrossowym w Chełmnie musiał zakończyć swoją sportową karierę. Niestety, wychowanek leszczyńskiej Unii nigdy nie zdołał udźwignąć presji lidera krajowej formacji Gołębi. Najpierw sprawował się na poziomie solidnego doparowego, a później było już tylko coraz gorzej. Jego pobyt w kujawsko-pomorskim wydłużono do granic wytrzymałości kibiców. Co bardziej złośliwi z nich żartują teraz, że odejście 31-latka to jedno z największych wzmocnień zespołu w ostatnich latach. Zresztą, porównania to chyba od zawsze najbardziej znienawidzona przez Pawlickiego figura retoryczna. Na każdy ruch tego zawodnika, sukces czy porażkę patrzyliśmy zawsze przez pryzmat jego młodszego brata. Na początku kariery obaj prezentowali fenomenalny potencjał, który później zaczęli rozmieniać na drobne. Młodszy z nich robił to jednak bardziej powoli, w PGE Ekstralidze wciąż szło mu dużo lepiej od Przemysława. W takich warunkach z pewnością trudno było rozwinąć skrzydła. Nietrudno zrozumieć co kierowało Pawlickim, gdy odrzucał on ofertę Wilków Krosno i decydował się na zejście do pierwszej ligi - chęć odbicia się od dna i próba odbudowania kariery. Rzeczywiście, historia czarnego sportu zna przypadki, gdy podobne cofnięcie się o krok pozwalało później żużlowcowi wykonać dwa solidne susy do przodu. Taka zagrywka zawsze obarczona jest jednak sporym ryzykiem. Weźmy dla przykładu Michaela Jepsena Jensena i Mateja Zagara. Obaj schodzili na zaplecze ciesząc się dużo lepszą renomą od byłego zawodnika GKM-u, ale za bardzo zlekceważyli rywali z niższego poziomu. Osłabli na tyle, że dziś trudno już wrócić im do elity. Wychowanek Unii nie może powtórzyć tego samego błędu.