Kilka lat temu miałem okazję osobiście poznać prezesa Morawskiego. Jako młody chłopak mogłem go oglądać jedynie z trybun podczas zwycięskich parad z drużyną ówczesnego KS Morawski. Odwiedziłem go nawet w jego domu w USA. Zbigniew Morawski nie zapomniał o klubie i śledził jego poczynania z taką samą myślą i uwagę, jak wtedy sam mu dowodził. Dał się poznać jako jeden z pierwszych reformatorów wizerunku speedwaya. Wprowadził przede wszystkim kolory, których tak bardzo brakowało w tamtych latach w Polsce. Krzykliwe kewlary, czy osłony na motocykle wcześniej podziwialiśmy tylko u zawodników zagranicznych. Poza tym roztańczone cheerleaderki, losowanie atrakcyjnych nagród, w tym samochodu oraz koncerty znanych zespołów. Na grunt polski przenosił zza oceanu elementy amerykańskiego show. To był nasz american dream.To oczywiście niemało kosztowało, ale koniunktura w odradzającej się po komunie i PRL-owskiej stagnacji Polsce oraz pasja do tego sportu sprawiły, że prezes Morawski nie szczędził grosza. Kiedy były pieniądze, to i drużyna wyglądała bogato, a to przekładało się na wynik i rywalizację. Na przełomie ostatnich lat mieliśmy w innych klubach podobnych szefów, ale to już zupełnie inny wymiar. Liczę, że jeszcze kiedyś uda mi się oprowadzić prezesa Morawskiego po stadionie i robiąc kółeczko po zielonogórskim owalu powspominamy dobre czasy, gdy pod naszymi skrzydłami Falubaz to była potęga i gwarant walki o najcenniejsze trofea. Mam nadzieję, że do naszego sentymentalnego przemarszu dołączą zawodnicy, którzy ścigali się dawniej na chwałę Zielonej Góry w żółto-biało-zielonych barwach. Tak samo jak ich obecni następcy. Ze sportowym pozdrowieniem Robert Dowhan