Lubię w wolnych chwilach wracać do wspomnień. Oglądać powtórki zarówno całych spotkań jak i poszczególnych biegów. Nie skupiam wtedy tylko na "moim" Falubazie, choć oczywiście migawki, kiedy walczyliśmy o play-offy, a później o podium zajmują w moim prywatnym rankingu topowe miejsca. Nawet teraz, po latach, wciąż towarzyszy mi ten sam dreszczyk emocji, co dawniej. Szkoda tylko, że, aby sobie te piękne chwile przypomnieć, muszę sięgać po stare płyty. Nie mogę przeboleć, jak Zieloną Górę opuściło w minionym sezonie szczęście. Tak niewiele zabrakło, żeby Falubaz dalej jeździł w PGE Ekstralidze. Kilka razy zespół Piotra Żyto o przysłowiowy błysk szprychy przegrywał mecze, które spokojnie mógł przechylić na swoją korzyść. Pełne dramaturgii były spotkania z Lesznem, czy Częstochową. Lwy i Byki też jechały o wszystko. Wóz, albo przewóz. Albo pierwsza czwórka, albo koniec rozgrywek na rundzie zasadniczej. Z tej korespondencyjnej batalii obronną ręką wyszła Fogo Unia gwarantując sobie kolejny raz z rzędu medalową "zabawę". Szkoda mi Włókniarza, bo wiem, jaki ogrom pracy wykonują pod Jasną Górą, aby klub znów kręcił się w okolicach szczytu tabeli. Kto wie, może taki zimny prysznic był Włókniarzowi potrzebny i prezes Michał Świącik wyciągnie konstruktywne wnioski i podobne błędy za parę miesięcy już się nie powtórzą. Sportowe życie nieraz już udowodniło, że ostatecznym rozrachunku liczą się małe punkty, a bardzo często ten jeden, pojedynczy bieg, który decyduje o twoim być, albo nie być. Ze sportowym pozdrowieniem Robert Dowhan