Greg Hancock to żużlowiec z USA, który cztery razy stawał na najwyższym stopniu podium w indywidualnych mistrzostwach świata. Choć nie był typem "walczaka", który swoją jazdą porywał tłumy (metodę miał prostą: start i krawężnik), to jednak sukcesów nikt nie ma prawa mu odbierać. Jest ikoną tego sportu, a kto wie co jeszcze by osiągnął, gdyby nie konieczność zawieszenia i później zakończenia kariery z powodu choroby żony. Hancock w 2019 nadal był zawodnikiem światowej klasy, ale potem do sportu już nie wrócił. A przynajmniej nie jako zawodnik. Bo jest mentorem młodszych żużlowców, nie tylko juniorów. Doradzał w Betard Sparcie Wrocław, a w sezonie 2024 ma być osobistym pomocnikiem Szymona Woźniaka, czyli polskiego debiutanta w cyklu GP. Oczywiście Greg wspiera także swojego syna, Wilbura. Gdy młody pojawił się na torach, z jego obecnością ludzie wiązali spore nadzieje. Wszak musiał coś odziedziczyć po ojcu, choćby w minimalnym stopniu. Na razie jednak jest wielkie rozczarowanie. Syn Grega Hancocka na razie w niczym nie przypomina wielkiego ojca Wilbur Hancock oczywiście wciąż jest na początku swojej żużlowej drogi, ale na ten moment niespecjalnie widać u niego potencjał porównywalny do utytułowanego ojca. Startuje w zawodach krajowych w USA i notuje w nich fatalne wyniki, kończąc rywalizację pod koniec stawki. Nikt nie oczekuje od niego by, pokonywał Luke'a Beckera. Do przełknięcia są porażki z Gino Manzaresem, Maksem Rumlem czy Brokiem Nicolem. Ale fakt, że młody Hancock przegrywa nawet z amatorami jest zastanawiający. Można być pewnym, że Wilbur ma sprzęt najwyższej możliwej jakości i w każdej chwili może liczyć na pomoc ojca w każdym zakresie. Problem w tym, że być może brakuje mu tego "czegoś", co miał Greg. Czyli talentu do żużla. Ojciec za Wilbura przecież na motocykl nie wsiądzie. Oczywiście, raz jeszcze powtórzmy że mamy wciąż do czynienia z żużlowcem niezwykle młodym. Ale na tle rywali, jakich ma w amerykańskich eliminacjach do cyklu GP Wilbur powinien pokazywać zdecydowanie więcej.