Wrze na linii Zielona Góra - Krosno. Trwa wymiana argumentów, pomysłów, opinii, czy udałoby się przygotować tor na niedzielny finał eWinner 1. Ligi. Jak doskonale wiadomo zawody odwołano ze względu na niekorzystne prognozy na niedzielę. Padało też w sobotę. Gdy pracowałem w klubie, lokalni dziennikarze wielokrotnie zagajali mnie o podejście do tego typu kwestii. Zawsze przejawiałem podejście pragmatyczne. Nie byłem zwolennikiem odwlekania decyzji w nieskończoność. To nigdy niczemu dobremu nie służy, a nerwy z każdą godziną tylko narastają. Mamy wrzesień, jesteśmy w takiej porze roku, w której pewne rzeczy są bardzo przewidywalne. Analizując prognozy dzień wcześniej, łatwo wydedukować, że tylko cud musiałby się wydarzyć, żeby one się nie sprawdziły. Mamy do dyspozycji mnóstwo portali pogodowych, które przeliczają opady z dokładnością do konkretnej godziny. Dlatego uważam, że to był właściwy, maksymalny moment, aby nie trzymać obu ekip w zawieszeniu i zawyrokować o przełożeniu spotkania. Po co generować niepotrzebne koszty? Dziś, to byłby walkower W tym tygodniu aura w Zielonej Górze nie rozpieszczała. Od czwartku na przemian intensywnie padało, wychodziło słońce i tak wkoło Macieju. Do tego dochodziła duża wilgotność i niska temperatura. Niedzielny poranek także przywitał nas mocnym deszczem. Nawet, jeśli na niebie pojawi się chwilowe słońce, toru żużlowego nie da się wycisnąć jak ręcznik, albo odessać z niego wody za pomocą słomki. Topografia stadionu w Zielonej Górze, jego położenie jest dość niefortunne. Obiekt leży w niecce, otoczony jest lasem, przez co ta cyrkulacja powietrza jest kiepska. Mała zawierucha wokół tego spotkania, oczywiście z zachowaniem odpowiednich proporcji przypomina mi analogie z 2009 roku. O złoto jechał Falubaz z Apatorem Toruń. Mecz przekładano czterokrotnie. Myślę, że to świetna okazja, żeby odsłonić trochę kulis tego starcia i bałaganu, który wtedy nastąpił. Przyznaję się bez bicia, wynikał on też poniekąd z tego, że nie było wtedy całej buchalterii organizacyjnej w Ekstralidze. Nikomu nie śniło się o instytucji komisarza toru, funkcjonowała trochę wolna amerykanka. Gdyby wówczas obowiązywały mechanizmy, jakie Speedway Ekstraliga stosuje teraz, w pierwszym terminie byłoby już po zabawie. No, może góra drugim. Klucz był prosty. Przygotowujemy tor, który nadaje się do jazdy, a potem dwie godziny przed zawodami oddajemy go sędziemu. Pamiętam jak dziś, 8 rano, Adaś Warecki na ciągniku, nawierzchnia jak spod igły, cudeńko. Ubita, lekko odwilżona, no ideał. Wchodziliśmy do rozgrywki finałowej z pozycji tzw. partyzanta, underdoga. Nie wygraliśmy bowiem rundy zasadniczej, ale jako zespół byliśmy okrutnie zdeterminowani, żeby sprawić psikusa. W poprzednim sezonie zdobyliśmy odrobinę szczęśliwie brązowy medal więc teraz już sam awans do finału był dla nas ogromnym sukcesem. Presja była po stronie napakowanych jak kabanosy torunian. To oni przed play-offami zajmowali fotel lidera. Patrzymy na pogodę. Nie pada. Co robimy? Dzisiaj rzecz kompletnie niepojęta - oramy! W ruch idzie brona talerzowa. Wbijamy się dziesięć centymetrów w głąb toru. Dlaczego? Po szybkiej burzy mózgów doszliśmy do wniosku, że nie mamy skrupułów dla Apatora i gramy va banque. Szykujemy taką nawierzchnię, żeby chłopcy z Torunia przestraszyli się. W fazie regularnej dostali baty na przyczepnym torze więc lecimy w to samo. Tor przy W69 był zaopatrzony w dużą ilość gliny więc przy "kopie" bujało jak na statku. Ok. południa, kiedy przewracaliśmy tor, spadł rzęsisty deszcz. W tę gliniastą, otwartą nawierzchnię weszła woda. Próbowaliśmy ją na szybko zamknąć, ale byliśmy w beznadziejnym położeniu. Sędzią tamtych finałów był Leszek Demski. Gdybyśmy dzisiaj "odwalili" podobny numer, wlepiliby nam walkowera jak złoto. Prezes Ekstraligi miał dość Problem polegał na tym, że tę akcję przeprowadziliśmy w październiku. Kapryśna, niżowa aura utrzymywała się dwa tygodnie. Marzyliśmy o złotej polskiej jesieni, a było szaro, buro i do wiadomo czego. To wszystko zaczęło się w środku kotłować, kisić. Pomysły z przykryciem toru folią, wygrzewania go pod spodem, były totalnie nietrafione. Robiliśmy już dosłownie cokolwiek, żeby ten tor uratować, ale sytuacja była dramatyczna. Już kiedy byłem w Toruniu, z ówczesnym trenerem Apatora - Janem Ząbikiem, z rozrzewnieniem wspominaliśmy moment, w którym dopadł nas kryzys. Mieliśmy serdecznie dość. Janek powiedział: Jaca, pomogę ci. Daj mi dwóch twoich toromistrzów, ja też wsiadam na traktor i wspólnymi siłami, to ogarniemy. Z ręką na sercu, nam już było wszystko jedno, czy ruszymy z tym spotkaniem, kto je wygra itd. Byliśmy już tak umęczeni tą tygodniową harówą, że machnęliśmy ręką. Chodziło o to, żeby ta gehenna wreszcie się skończyła, a co ma być to będzie. My już myśleliśmy, że z Ząbikiem i Jackiem Gajewskim wynajmiemy wspólne mieszkanie, tak często się widywaliśmy. Dużo niepotrzebnych spięć, które udało się wyjaśnić, ale to już wątek na inne opowiadanie. Kiedy wydaje nam się, że tor jest gotowy, przychodzi godz. 17. Wilgotne powietrze zamienia materiał w plastelinę. Nie szło się złożyć w łuki. Koniec końców trzeba było tę nawierzchnię wymienić. Jesteśmy pod bramką. Podczas jury meetingu palcem grozi mi obecny wiceprezes, a wtedy szef Speedway Ekstraligi - Ryszard Kowalski. - Macie czterdzieści osiem godzin, żeby to rozegrać, inaczej walkower - powiedział w czwartek po ostatniej nieudanej próbie. Nie było plandek, w nocy, na kolanach rozkładaliśmy folię budowalną, no bo co z tego, że w sobotę mieliśmy sztywny deadline, skoro na torze pływało "gnojowisko". Aha, cały piątek, jaka niespodzianka, ulewa. Byliśmy już na granicy wytrzymałości, ale wtedy z odsieczą pospieszyli nam: klub, sponsorzy, ludzie dobrej woli i... drogowcy. Wszelkie próby zastosowania akcesoriów rolniczych nie zdawały egzaminu więc sięgnęliśmy po ciężki sprzęt drogowy, który używano na autostradach. Leszek Demski tylko śmiał się pod nosem, kiedy w ramach równania toru, po kolejnych seriach, kółek nie kręcił traktor z szyną, tylko walec. To było nieprawdopodobne, ale w taki sposób tworzą się właśnie historie i legendy. Po osiemnastu latach przerwy sięgnęliśmy po DMP. Niespodziewany, wielki sukces smakował wyśmienicie. Powtórki z rozrywki nie życzę jednak ani Falubazowi ani Wilkom. Następne dni nie będą komfortowe dla Zielonej Góry. Raz, że pogoda w kratkę, a dwa wiadomość o urazie lidera - Maxa Fricke’a nie nastraja optymistycznie. Często tak w sporcie bywa, że szczęście jednych jest nieszczęściem drugich. Na szali leżą duże pieniądze, ale w ramach sprawiedliwości dziejowej, zawsze warto przystępować do tych starć, w pełnych składach. Poczucie zwycięstwa jest w takim wypadku adekwatne do całokształtu poziomu sportowego. Niechaj zdrowi rozstrzygają na torze i walce fair!