Michał Konarski, Interia: Po zakończeniu kariery zajął się pan czymś w sumie dość nietypowym, jak na żużlowca. Ma pan sieć pizzerii. Michał Robacki, były żużlowiec: Tak. Robię to już od 2001 roku, tak więc zacząłem jeszcze w trakcie kariery. Przy żużlu zostać nie chciałem, bo nie miałbym czasu wszystkiego ogarnąć. Przejąłem pizzerię od rodziców, mocno pomagała mi żona. Z pana żużlowej kariery dało się wycisnąć więcej? - Jeździłem dziesięć sezonów. Pewnie byłoby tego więcej, ale upadek we Wrocławiu spowodował, że musiałem dać sobie spokój. Wówczas lekarz powiedział mi, że jeszcze jeden upadek i mogę jeździć na wózku. A pana styl jazdy przyczynił się do licznych kontuzji? Był pan bardzo nieustępliwy i waleczny na torze. - Nie wydaje mi się. To akurat wpływu nie miało. À propos tej nieustępliwości. Kibice Polonii do dziś są panu wdzięczni za sezon 2004 i mecz z Włókniarzem, kiedy to w ostatnim biegu dusił się pan, a mimo tego dowiózł punkty do mety. - Kilka dni wcześniej miałem upadek w meczu, a potem jeszcze przyłożyłem na treningu w piątek. Uderzyłem prosto w bandę i miałem problem z żebrami. Zabrano mnie do szpitala, ale w sobotę wyszedłem i oświadczyłem, że jadę w meczu. Żebra miałem owinięte specjalnym opatrunkiem, żeby nie bolały. W 15. biegu doszło do upadku i uderzyłem się kierownicą w te żebra. Jak wyjeżdżałem do powtórki, to już było kiepsko. Po pierwszym okrążeniu już nie miałem powietrza. Trzy kolejne jechałem całkowicie bez oddechu. Po biegu zemdlałem. Pan pamięta w ogóle coś z tego biegu? - Dojechałem do końca, ale ostatnie kółko jechałem z zamkniętymi oczami. Powiedziałem sobie, że nie mam prawa odpuścić. To był kluczowy mecz w walce o utrzymanie. Nie pamiętam już niczego od momentu utraty przytomności. Obudziłem się dopiero w karetce. Zresztą samego biegu też w ogóle nie pamiętam. Działała wielka adrenalina. Ten sezon 2004 był niesamowity. Nikt nie dawał wam szans na utrzymanie, a tymczasem przy kapitalnej formie Jonssona i wydatnym wsparciu między innymi pana, udało się uratować ligę. - Skreślano nas już na starcie. Każdy mówił, że spadniemy, a my spokojnie się utrzymaliśmy. Jeszcze prawie wygraliśmy z Tarnowem, który wówczas był naszpikowany gwiazdami, bracia Gollobowie i Tony Rickardsson tam jeździli przecież. W tamtym meczu miałem trzy defekty, z tego dwa na prowadzeniu. To mogło zaważyć. Porażka była minimalna, a my wcale od rywala nie odstawaliśmy. Trzy razy jednak poszedł mi łańcuszek. Było blisko, a mówili, że my 30 punktów w tym meczu nie zrobimy. W tamtym sezonie miał pan też dość nietypowy pomysł z farbowaniem włosów i częstą zmianą ich koloru. - To był taki zakład, że jak zrobię powyżej pewnego progu punktów, to farbuję. Zresztą robił to cały team. I tak wyszło, że kilka razy farbowaliśmy. A jak wspomina pan kilka lat wspólnej jazdy w drużynie z braćmi Gollobami? Wielu zawodników marzy o czymś takim. Można było uzyskać pomoc, np. od Tomasza? - Jak była możliwość, pomagali. Dawali swoje motocykle. Jednak to się zupełnie inaczej jedzie na czyimś sprzęcie. Poza tym jest jeszcze jedna rzecz. Mówiło się "Tomek wygrał bieg i dał komuś motocykl". Dał, ale taki na którym nie jechał. Dodatkowo przecież każdy ma inne regulacje, jeśli chodzi o motocykle. - Tomek jest wyższy ode mnie. Czasem na motocyklu Piotra Protasiewicza też nie za bardzo mogłem się dobrze dopasować. Poza tym sprzęgło, przełożenia, inna waga, kierownica, siedzenie, hak. To tak jak w samochodzie. Gdy wsiada się do czyjegoś, to też trzeba wszystko poustawiać. Wtedy jednak ma się czas. Podczas meczu tego czasu nie było. Ogląda pan zapewne obecny żużel. Nie denerwuje pana to, że teraz taki zawodnik jak pan, miałby wielkie problemy z punktowaniem? Liczy się w większości start. - To też wszystko zależy od toru. Kiedyś nie było komisarza toru, więc każdy robił nawierzchnię, jaką chciał. Ja bardzo dobrze spasowany byłem głównie u siebie w Bydgoszczy. Na wyjazdach też zdarzały się dobre mecze. Tam miałem problemy z dopasowaniem. A sprzętu też tyle nie było, musiałem jechać na tym, co jest, czyli dwóch, trzech silnikach. Teraz ci z czołówki mają ich po dziesięć. Gdy lekarz powiedział panu, że radzi zakończyć karierę, to załamał się pan? - Łatwo nie było. Żona mnie też nakłaniała, by skończyć, bo to ona była ze mną u lekarza. Sam może jeszcze bym walczył. Tylko z drugiej strony, co to jest za jazda, jak ja wyjeżdżam i boję się, by nie przewrócić. Było coś w rodzaju blokady psychicznej. Jeśli myślałem o tym, że po upadku mogę już jeździć na wózku, to nie było sensu kontynuować tej kariery. A takie myśli właśnie miałem. Jakie jest pana najlepsze wspomnienie z kariery? - Cztery razy byłem z Polonią mistrzem Polski. To fajna rzecz. Mam w głowie też finał MMPPK, w którym zrobiłem mnóstwo punktów, ale koledzy niestety zawiedli. To mogło być złoto. Wtedy w Rybniku pojechałem kapitalne zawody. Szkoda, że tak się to potoczyło. Jest pan w gronie sponsorów Abramczyk Polonii. To jest skład na awans? - Na pewno prezes Kanclerz będzie chciał awansować, ale on na motocykl nie wsiądzie. Skład jest na awans, ale nie ma co już teraz o tym mówić, bo sport nie takie rzeczy widział. Czytaj także: To u ich boku dorastał Zmarzlik. Dziś piszą sobie SMS-y