Większość zawodów w Niemczech i Holandii wygląda w ten sposób, że generalnie ściganie odbywa się cały dzień. Od rana startują różne grupy: dzieci, nastolatkowie, amatorzy. Są sidecary, enduro, motocross, flat track, czasami nawet... wyścigi kosiarek. Wszystko to dlatego, że dane ośrodki przeważnie organizują zawody raz w roku i chcą z nich wycisnąć, ile się da. Turnieje są jednym, wielkim piknikiem. Czasem jednak ten piknik potrafi przerodzić się w dramat. Kilka dni temu w Loppersum (tor trawiasty w Holandii) doszło do strasznego wypadku z udziałem kilku młodych adeptów. Najbardziej ucierpiał Brytyjczyk, Graeme Brown. Zawodnicy z wielką siłą uderzyli w tor, Brown huknął głową. Momentalnie zebrało się wokół niego mnóstwo ludzi, wezwano helikopter. Rozpoczęła się akcja ratunkowa i walka o życie tego młodego człowieka. Brown dostał tlen, jego sytuację na szczęście ustabilizowano. Team żużlowca najadł się jednak strachu. To jest święto. Czasem dochodzi jednak do tragedii Niemieckie i holenderskie zawody na long i grass tracku są dla miejscowych po prostu luźnym spotkaniem przy piwie. Jest możliwość pooglądania zawodników, którzy nie zarabiają wielkich kokosów, a którzy walczą tak samo jak ci znani z klasycznej odmiany tego sportu. Niestety czasami zdarzają się sytuacje, o których nikt by nawet nie pomyślał. Młody Brown miał szczęście, ale jego ponad 50 lat starszemu koledze już go zabrakło. W maju podczas zawodów w niemieckim Mulmshorn niemal 70-letni niemiecki weteran Wolfgang Henselak z całym impetem uderzył w bandę na bardzo długim i szybkim torze. Nie miał szans. Zmarł na torze, w obecności bliskich sobie osób i ludzi postronnych. To był wielki dramat, do których niestety czasem dochodzi, bo to jednak sport wybitnie niebezpieczny i narażony na poważne wypadki. Po śmierci Henselaka miejscowe środowisko okryło się żałobą. Jeździł od wielu lat.