Wojciech Kulak, Interia: Skąd w pana życiu wziął się żużel? Dlaczego akurat pod koniec XX wieku zamarzył pan sobie prowadzenie klubu, w którym w każdym wyścigu czterech śmiałków ściga się w lewo na motocyklach bez hamulców? Les Gondor (biznesmen, prezes Stali Gorzów w latach 1996-2002): - To przede wszystkim jest widowiskowy sport. Żeby pokochać speedway, trzeba przyjść na stadion. Wtedy człowiek posmakuje tej atmosfery, poczuje tempo, zapach, emocje. Do tego dochodzi hałas i chaos w parku maszyn, który osobiście bardzo lubię. Tam dzieje się czasem tyle rzeczy, że człowiek po prostu nie nadąża. Dlaczego pana zdaniem żużel w Polsce jest aż tak bardzo popularny w mniejszych miastach? Zespoły w dużych metropoliach jeżdżące na wysokim poziomie wyliczymy tak naprawdę na palcach jednej ręki. - Żużla nie znajdziemy we wszystkich miastach, dlatego pod względem popularności ciężko porównać go do piłki nożnej. W speedwayu ogromną rolę odgrywa zwłaszcza tradycja. W miastach gdzie żużel istnieje od wielu lat, ludzie czują się związani z ukochanym klubem. Sponsorzy chętnie przeznaczają na niego pieniądze i są z nim na dobre i na złe. Każdy chce dołożyć swoją cegiełkę. Pan do Gorzowa wszedł z wielkim przytupem, ponieważ na dzień dobry stadion zyskał patrona w postaci legendarnego Edwarda Jancarza. To jednak nie wszystko. - Udało mi się sprowadzić wielką imprezę, bo takową okazały się indywidualne mistrzostwa świata juniorów. Wszystkich szczegółów musiałem dopilnować osobiście. Zostałem jednym z głównych sponsorów wydarzenia. Ponadto wybudowaliśmy jako klub między innymi nową wieżyczkę i znacznie ulepszyliśmy infrastrukturę na obiekcie. To były duże inwestycje. Trybuny zalały się wówczas kibicami, więc głód wielkich imprez w mieście widoczny był gołym okiem. Turniej padł łupem Andreasa Jonssona, który już reprezentował w lidze barwy Stali. Jak pan wspomina pierwsze rozmowy z tym młodym wówczas chłopakiem? - Kontraktu w zasadzie nie podpisywałem z nim, a z jego ojcem, ponieważ zawodnik jeszcze nie był pełnoletni. Powiedzieć o nim ogromny talent, to jak nic nie powiedzieć. On w Stali rozwinął skrzydła i pokazał wszystkim niesamowity potencjał. Wspaniały chłopak, wesoły, miły oraz sympatyczny. Z racji szwedzkiego obywatelstwa, chyba miał pan słabość do zawodników pochodzących z tego skandynawskiego kraju. Hitem okazało się zwłaszcza sprowadzenie Tony’ego Rickardssona, czyli do teraz rekordzisty pod względem złotych medali seniorskich indywidualnych mistrzostw globu. - Jego transfer to zasługa moich szwedzkich kontaktów. Pracowałem w tym kraju 25 lat, miałem do czynienia z wielkimi koncernami, dzięki czemu negocjacje stały się łatwiejsze. W Szwecji w pewnym czasie żużel był naprawdę popularny. Na stadiony przyjeżdżali ważni ludzie znajdujący się na czele wielkich koncernów. O wynikach pisały szwedzkie prasy. My także jeździliśmy do Skandynawii na wiele spotkań. Ma pan może do teraz kontakt z Tonym Rickardssonem? - Znamy się wiele lat. Ostatnio często wyskakuje mi na przykład na Facebooku. Niebawem mam w planach do niego zadzwonić i myślę, żeby wykonać telefon w ciągu najbliższych dni. Powspominamy sobie piękne gorzowskie czasy. Polscy kibice i tak najbardziej zapamiętali chyba transfer Tomasza Bajerskiego. Jeden z najlepszych krajowych żużlowców zamienił Toruń na Gorzów za rekordowe sześćset tysięcy złotych. - Do dzisiaj to jeden z rekordów. Pisały o tym wszystkie gazety. Do niego doszedł Rafał Okoniewski, też za podobną kwotę, lecz już nie było to takie wielkie wydarzenie dla kibiców. To już była dla nich swego rodzaju normalność. To wszystko wygląda tak, jakby miał pan studnię pieniędzy bez dna. Gorzów stał się w pewnym momencie żużlowym centrum Polski. - Wydawałem swoje pieniądze. Dbałem o kontrakty i o to, by fundusze nie zostały wyrzucone w błoto. Starałem się wydawać rozsądnie każdą złotówkę. Wspomniany Tomasz Bajerski mnie nie zawiódł, bo jeździł u nas naprawdę dobrze. Był czołowym krajowym zawodnikiem i przyczynił się do srebrnego medalu mistrzostw Polski. Potem pojawił się gorszy okres, miał dość groźny wypadek, ale i tak dalej ścigał się na dobrym poziomie. Dzięki niemu wygraliśmy mnóstwo pojedynków. W Gorzowie udzielał się nawet Zbigniew Boniek Żużel dziś, a żużel w końcówce XX wieku to dwie zupełnie inne dyscypliny. Teraz obecnie bez wsparcia spółek Skarbu Państwa nie ma co myśleć o sukcesie. - Atmosfera nadal jest wspaniała, ale już zdecydowanie inna niż w latach dziewięćdziesiątych. Obecnie w dyscyplinie są o wiele większe pieniądze. Sponsorują ją duże koncerny. W Gorzowie mamy nowoczesny stadion i miasto wspomaga klub jak tylko może. Za moich czasów to głównie my musieliśmy wykładać kasę. Martwiliśmy się nawet o najmniej istotne rzeczy. W tamtym okresie bardzo miło wspominam żużel. To był dla niesamowity okres w życiu, bo tak naprawdę poznawałem sport, który w dzieciństwie stanowił dla mnie jedną wielką niewiadomą. Dyscyplina bardzo różniła się wtedy od obecnych czasów. Zwłaszcza wśród lokalnych sponsorów tworzyła się jedna wielka rodzina. Mieliśmy ich w klubie mnóstwo. Udzielał się u nas nawet jeden z najlepszych polskich piłkarzy w historii. Ostatnim zdaniem bardzo mnie pan zaciekawił. O kogo dokładnie chodzi? - Gorzowski żużel zainteresował Zbigniewa Bońka, który miał swego czasu swoją firmę. Przeprowadzała ona transmisje i sprzedawała je do Polsatu. Na brak znaczących sponsorów nie mogliśmy więc narzekać. Wszyscy pomagali i zależało im na dobru dyscypliny. Dzięki nim żużel powoli nabierał szerszego wymiaru. Nie zawsze w Stali przeżywał pan radosne chwile. Ciężko znosiło się porażki w czasach, gdy w drużynie mógł pan mieć właściwie każdego zawodnika, którego zapragnie? - Kiedy był mecz przegrany, to kogo była wina? Oczywiście prezesa. Tak jest chyba jednak w większości klubów. Teraz oczywiście się z tego śmieję, lecz kiedyś trudno było mi się pogodzić z takimi opiniami niektórych kibiców. Bolały zwłaszcza przegrane domowe spotkania. Pretensje były wówczas z ich strony do całego świata, z Gondorem na czele. Pan nie zamierzał się jednak poddawać pomimo wielu przykrych opinii. Ba, dzięki działaniom Stali, sport organizacyjnie wzniósł się na wyższy poziom. - Na organizowanych przez nas imprezach wprowadziliśmy istną rewolucję, ponieważ zaczęliśmy drukować kolorowe programy. Jak na tamte czasy to było coś naprawdę wielkiego, bo wcześniej nie robiono tego z taką pompą. Kibice wcześniej dostawali jedynie czarno-biały druk. Wprowadziliśmy biegi sponsorowane, funkcjonujące do dziś. Na pamiątkę zostawiłem sobie kilka wyprodukowanych przez nas programów meczowych. Nic co dobre nie trwa wiecznie. W pewnym momencie podjął pan trudną decyzję o opuszczeniu klubu. Jaki był jej powód? - Uważałem wówczas, że zrobiłem swoje i mogę rozpocząć kolejny etap w życiu. Budżet Stali wynosił około 4,5 miliona złotych, co jak na tamte czasy było naprawdę świetnym wynikiem. Niestety odeszli w tamtych czasach także sponsorzy, bo weszło prawo zakazu sponsorowania sportu przez browary. Dużo mniej pieniędzy przypływało z zewnątrz. Słyszałem opinie, że ówczesne władze miasta również nie za bardzo pomagały. - Niestety, gdy byłem właścicielem stadionu, w urzędzie uznano, że nie trzeba przyznawać sporej gotówki. Szkoda tylko, że nie zrozumiano, że robiliśmy żużel nie dla siebie, a dla całej miejskiej społeczności. Dyscypliną interesował się w zasadzie cały region. Stal otrzymała później długo wyczekiwaną dotację, ale summa summarum narobiła ona więcej szkód niż pożytku. - Tak. Pewnego roku miasto po naszych długich prośbach wreszcie postanowiło nam pomóc i przekazało 600 tysięcy złotych. Pieniądze poszły bezpośrednio na konta żużlowców. Wówczas w żółto-niebieskich barwach jeździła cała plejada lokalnych żużlowców - między innymi Piotr Świst czy obecny do dziś w klubie Piotr Paluch. Po paru miesiącach okazało się, że te pieniądze miały iść nie na zawodowych żużlowców, tylko na młodzieżowców. Zaczęły się wówczas kontrole, doszło nawet do procesu. Zostaliśmy co prawda uniewinnieni, ale niesmak pozostał. To był dla mnie przykry okres, ponieważ dostaliśmy pieniądze, daliśmy je co do złotówki zawodnikom z kontraktami zawodowymi, a zostaliśmy potraktowani trochę jak złodzieje. Ani ja, ani mecenas, ani księgowa, ani nawet urzędnicy miasta nie znaliśmy tego przepisu rady miasta, który mówił, że fundusze mają iść na juniorów. Myśmy przecież tych pieniędzy nie przywłaszczyli. Ogromną rolę w pana biznesowej karierze pełnił również mecenas Jerzy Synowiec. To właśnie on przed panem piastował funkcję prezesa Stali Gorzów. - Od niego uczyłem się tego sportu. Razem z kilkoma innymi biznesmenami stworzyliśmy jedną wielką rodzinę. Często korzystałem z ich ogromnego doświadczenia. Oni znali żużel właściwie od dziecka, w przeciwieństwie do mnie. Prawie każda moja decyzja była konsultowana właśnie z nimi. Pytałem już wcześniej o pański kontakt z Tonym Rickardssonem. Jak sprawa ma się z innymi zasłużonymi gorzowskimi zawodnikami? - Do dziś kiedy tylko mogę spotykam się między innymi ze Stanisławem Chomskim. To naprawdę świetny człowiek i trener z ogromną wiedzą. Bardzo dobry kontakt miałem również z inną legendą, Zenonen Plechem. Często przyjeżdżał on do Gorzowa gdy chorował i nocował w moim hotelu. Zawsze musieliśmy urządzić sobie wtedy miłą pogawędkę. Do teraz mam kontakt z wieloma mechanikami oraz byłymi zawodnikami. Drzwi są otwarte dla każdego z nich. Ówczesne władze nie chciały widzieć go na stadionie Po rezygnacji z funkcji prezesa Stali śledził pan późniejsze losy klubu i pojawiał się regularnie na stadionie? - Powiem wprost, na żużel nie chodziłem przez około dwadzieścia lat. Nowe władze wprowadziły jednak nową jakość, dzięki czemu znów ostatnio pojawiłem się na trybunach. Nie było mnie wcześniej nie dlatego, że się obraziłem. Ludzie rządzący wówczas zespołem po prostu stwierdzili któregoś razu, że Gondor był negatywny dla gorzowskiego żużla. To było błędne rozumowanie z ich strony. Uważam, że w przeszłości wzniosłem klub o kilka poziomów wyżej. Sfinansowałem modernizację stadionu, kupiłem dobrych zawodników, wydawałem swoje pieniądze jako sponsor główny, a drużyna walczyła o podia. Nie zamierzałem się jednak tym chwalić na prawo i lewo. Nie biegałem z tabliczką, mówiąc kto ile dał. Słyszałem, że spodobała się panu zwłaszcza gorzowska runda Grand Prix. - Dokładnie tak. Na zawodach panował wyśmienity klimat. Takie zmagania to inny wymiar. Od samego wejścia na stadion było czuć, że jedziemy o wielką, międzynarodową stawkę. Stal nie tylko organizuje wielkie imprezy, ale wciąż znajduje się na szczycie polskiego żużla. Kto wie, jak zakończyłby się chociażby sezon 2023, gdyby nie kontuzja Andersa Thomsena. Jest pan na bieżąco z wiadomościami z życia klubu? - Jestem w Gorzowie codziennie, bo mam tam swoje interesy. Spotykam wielu ludzi związanych z żużlem, więc nie ma nawet takiej możliwości żebym nie interesował się w pewnym stopniu tym sportem. Oczywiście robię to w mniejszym zakresie niż kiedyś, bo nie znam na przykład na pamięć obecnego składu Stali. Obecne władze klubu darzę jednak ogromnym szacunkiem za to, że świetnie prowadzą klub i robią fajną atmosferę wokół jego. Po drużynie żużlowej wziął się pan na chwilę za piłkarską Pogoń. Przygoda w Szczecinie potrwała jednak o wiele krócej. - Cieszą mnie jej obecne wyniki i również życzę jej jak najlepiej. To też klub, przed którym owocna przyszłość stoi otworem.