Za nami czarna niedziela w żużlu. Adrian Miedziński i Wiktor Trofimow tracili przytomność po koszmarnych karambolach. Zdjęcia i filmu z tych wypadków wyglądają naprawdę przerażająco. Zwłaszcza dla osób, które pierwszy raz miały do czynienia z czarnym sportem. W środę podejrzewali u Thomsena krwawienie wewnątrzczaskowe, w niedzielę jechał Klubowe media już jednak donoszą, że Miedziński nie ma żadnych złamań. To wszystko wygląda tak, jakby nic się nie stało, jakby wypadek, po którym zawodnikowi urwał się film, nie był niczym nadzwyczajnym. W ciemno można założyć, że już w następnej kolejce Miedziński będzie się ścigać. Tak jak w niedzielę Anders Thomsen. W środę podejrzewano u niego krwawienie wewnątrzczaszkowe, a cztery dni później jechał w meczu jakby nigdy nic. Na szczęście Zdunek Wybrzeże dmucha na zimne w przypadku Trofimowa i pisze o tygodniowej przerwie mimo braku złamań. I to już jest coś. Jeśli bokser po nokaucie ma obowiązkową pauzę, jeśli musi odpoczywać kilka tygodni od sportu, to dlaczego z żużlowcami jest inaczej? - Czy bokserzy mają inne mózgi niż żużlowcy? No, chyba że przyjmiemy, iż ściganci mózgu nie mają, więc nie ma co leczyć i co badać. Dlatego tak szybko mogą wrócić na tor. Ot, co! - zauważa na Facebooku Bartłomiej Czekański, publicysta Tygodnika Żużlowego. Faktem jest, że w żużlu od lat lekceważy się poważne urazy głowy. Swego czasu nawet jeden z lekarzy tłumaczył, że w mediach mylimy nokaut z nokdaunem. Wyjaśniał, że zawodnik na moment traci oddech, że jest zamroczony, ale to nic groźnego, że nawet po kilku minutach odpoczynku może jechać dalej. Miedziński nie pierwszy raz uderza głową w twardy tor To jednak nie do końca chyba tak wygląda. Pamiętamy, jak kilka lat temu wspomniany Miedziński uderzył głową w twardy tor. Podobnie jak teraz był to bydgoski tor. Jedyna różnica była taka, że teraz to była liga, a wtedy Grand Prix. Miedziński po upadku szybko chciał się podnieść, ale stał na chwiejących się nogach i ponownie upadł. Potem próbował uciec przed lekarzami. Wspomniany przez nas Czekański w tym samym wpisie zaznacza, że szybkie powroty po urazach głowy mają związek z tym, że klubowi lekarze bardziej liczą się ze zdaniem klubowych prezesów niż z przysięgą Hipokratesa. Lekarze jednak często gęsto mówią żużlowcom, że tydzień przerwy po wstrząsie, to minimum. A najlepiej odpoczywać przez miesiąc. Prawie nikt się jednak na to nie decyduje, bo pieniądze w tym czasie uciekają. Specyfika zawodu jest taka, że żużlowiec ma płacone za punkty. Jak nie jedzie, to nie zarabia. A sezon jest krótki. Miesiąc, to nawet cztery stracone mecze i ogromne finansowe straty. Gwiazdy na jednym spotkaniu potrafią zarobić nawet ponad 100 tysięcy złotych. Żużlowiec po uderzeniu jest groźny dla siebie i innych Tu jednak nie ma co patrzeć na kasę. Żużlowiec po uderzeniu w głowę jest niebezpieczny dla siebie i innych. Krzysztof Cegielski opowiadał kiedyś historię, jak kilka minut po wstrząsie, choć nie wiedział, gdzie jest, wsiadł na motocykl. Pojechał i wyrwał pół bandy. Z kolei Tomasz Gollob mówił, że kiedyś po ataku Artioma Łaguty w Grand Prix upadł i pękł mu kask. Przez tydzień siedział unieruchomiony, a czuł się tak, jakby ktoś wlał mu ołów do głowy. Zanim zafundował sobie przymusową przerwę, to pojechał w jeszcze jednym biegu. Po takim upadku, nawet mocnym, działa adrenalina, więc żużlowiec zapomina o bólu i walczy zaciekle o każdy punkt. Zresztą, jeśli nie ma żadnych widocznych objawów kontuzji, to ciężko jest o postawienie dobrej diagnozy na stadionie. Lekarze nie mają tam odpowiednich narzędzi. Bazują jedynie na swoim doświadczeniu. Liczą też na to, że człowiek po drugiej stronie zachowa zdrowy rozsądek i jeśli poczuje się źle albo znajdzie się w trudnej sytuacji, to nie zaryzykuje, ustąpi. W żużlu szybki powrót, to powód do dumy Zawodnik po takim uderzeniu głową standardowo powinien trafić na kilka dni obserwacji do szpitala. Tu prawidłowe leczenie jest bardzo ważne, bo po takim upadku zdarzaj się zawroty głowy, problemy z pamięcią i koncentracją. Każdy normalny człowiek leżałby w szpitalu nawet miesiąc. Z żużlowcami jest jednak inaczej. Jak nie leje się krew i nie wystaje złamana kość, to jadą. Środowisko się nimi przeważnie zachwyca, choć z odpowiedzialnością to zachowanie nie ma niczego wspólnego. W przeszłości wiele takich szybkich powrotów po upadku kończyło się źle. W najlepszym razie przedwcześnie zakończoną karierą. Tomasz Gryczka, lekarz Fogo Unii Leszno, już nie raz mówił, że samobójcza śmierć Łukasza Romanka mogła być efektem tego, że za szybko posadzono go na motocykl po poważnej kontuzji głowy. O takich sprawach jednak szybko się zapomina - przestawienie musi trwać.