Kamil Hynek, Interia: Wraca pan do Orła Łódź po sześciu latach przerwy. Jakie towarzyszą panu emocje? Tomasz Gapiński, zawodnik Orła Łódź: Trochę się pozmieniało. Kiedy odchodziłem akurat zaczynała się budowa nowego stadionu. Jakich argumentów użył właściciel - Witold Skrzydlewski, żeby pana ściągnąć? Pana kolega klubowy - Kuba Jamróg często powtarza, że to propozycje z gatunku nie do odrzucenia. - Coś w tym jest, że prezesowi Witkowi się nie odmawia (śmiech). Rozmowy były bardzo rzeczowe, szybko przeszliśmy do konkretów. Porozumienia może nie osiągnęliśmy od razu, na pierwszym spotkaniu, ale dużo paliwa nie wyjeździłem na trasie dom-Łódź. Tak właśnie słyszałem, że gdy wychodzi się z biura pana Witolda, to albo z kontraktem w ręce, albo człowiek próbuje się powstrzymywać, żeby nie trzasnąć drzwiami. - Prezes ma swoje twarde zasady, których się trzyma i chyba właśnie za to jest szanowany. Ja nie miałem żadnych kłopotów, żeby się dogadać. Żadnej wielkiej filozofii tutaj nie było, przedstawiłem swoje warunki, prezes swoje i spotkaliśmy się pośrodku. Otrzymał pan inne oferty? - Jakiś ruch w interesie był, ale nie odważyłbym się już wykonać kroku do tyłu. Pan Witek by mi tego nie wybaczył (śmiech). Czy przyjście najbardziej utytułowanego trenera w kraju - Marka Cieślaka było magnesem, takim stemplem, który spowodował, że warto związać się Orłem? - Trochę żartuję, że z menedżerem Cieślakiem i Kubą Jamrogiem zjechaliśmy się jednym czasie pod bramę łódzkiego obiektu. Trener zdążył nas wcześniej obdzwonić i zaanonsować swoją obecność w Orle, ale my wtedy też już byliśmy właściwie klepnięci. Szybko mianowano pana kapitanem zespołu. Gdyby sugerować się wiekiem to... - Jestem najmłodszy. No niech pan jeszcze raz zerknie w metrykę. Pan wybaczy, noszę od dziecka okulary. - Nie wysyłajcie mnie jeszcze na emeryturę. Kości nie bolą, zdrowie dopisuje, chęci są... na siedzenie w bujanym fotelu jeszcze przyjdzie odpowiedni moment. A z tym kapitanowaniem to jak? - Symboliczną opaskę tuż przed wyjazdem na zgrupowanie wręczyli mi prezes z trenerem. Zostałem przez nich namaszczony i nie miałem nic do gadania. Czyli postawili pana przed faktem dokonanym. - Powiedzieli, że nie wyobrażają sobie innej osoby. Ale powiem panu szczerze, w Ostrowie sprawowałem tę funkcję przez cztery lata i po zmianie otoczenia chciałem odsunąć się nieco w cień, skupić bardziej na sobie. Miałem nadzieję cichą, że ta rola dyrygenta przypadnie komuś innemu. Ale jak już zdążyliśmy ustalić... - Tak, wiem, prezesowi się nie odmawia. Wiadomo, że kapitan nie jest tylko od wręczenia proporczyka swojemu vis a vis w trakcie prezentacji, ale też delegatem reszty zespołu, gdy trzeba iść do szefa i poruszyć ciężki temat. W takich sytuacjach należy ważyć zdania, żeby przez przypadek coś się nie wymsknęło, a nie raz już się przekonałem, że niewyparzony język nie pomaga (śmiech). Kapitanowie udają się zazwyczaj na pielgrzymki do prezesów, żeby upomnieć się o zaległości, ale w Łodzi wam to raczej nie grozi. - Prezes jest uczciwym facetem. U niego słowo droższe od pieniędzy. Nie życzę wam źle, ale trzy mecze z rzędu w plecy i kasa wyląduje w słynnej zamrażarce. - Dlatego jak pan Witek powie, że nie ma wypłaty przez miesiąc, to nie ma i dalsza dyskusja jest zbędna. A tak poważnie, staram się być gościem, który nie zamiata spraw pod dywan. Rozumiem pana ostrożność, Skrzydlewski lubi ostry i czarny humor nawiązujący do zarządzanej przez siebie firmy pogrzebowej. - Przed obozem żartował, że ma duży piec i jak nie będziemy spełniać oczekiwań, to wiadomo jaki nas czeka los. Podobno wszyscy na raz się do niego zmieścimy. Mocne, ale w stylu pana Witolda. Zmieńmy jednak wątek. Odbicie się od ekstraligowej ściany w Ostrowie, przegrane wszystkie mecze i w konsekwencji spadek nie zdołowały pana? - Jak nie spróbujesz, to się nie sparzysz. Przystępowaliśmy do rozgrywek pełni nadziei, ale z przeświadczeniem, że to będzie cholernie ciężki kawałek chleba. Wiele czynników złożyło się na to, że zlecieliśmy z hukiem. Gruntowny remont stadionu i tylko dwa treningi odbyte przed inauguracją były pierwszym ciosem poniżej pasa. Nawierzchnia diametralnie się zmieniła, handicapu nie było z tego tytułu żadnego. Ale nie ma już co płakać nad rozlanym mlekiem, co się stało, to się nie odstanie. Summa summarum byliśmy najgorsi i tyle. Cztery sezony w Ostrowie, to piękna karta w pana karierze. Z ręką na sercu przemknęło panu przez głowę, że skończy w poprzednim klubie przygodę z żużlem? - Kurczę, wolałbym tej rany znów nie rozdrapywać. Za mną ciężki okres transferowy i cóż mogę powiedzieć, to nie ja podjąłem taką decyzję. W tym tkwi ambaras, żeby dwoje chciało na raz? - Niestety zapłaciłem słoną cenę za kiepskie rezultaty. Jak w tym teleturnieju, jesteś najsłabszym ogniwem, musisz odejść. Nie mam do ludzi w Ostrowie żalu, czy pretensji, że mnie wymienili. Zabieram stamtąd tylko te dobre wspomnienia, a było ich pełno. Wszyscy, to potwierdzą, że współpracowało nam się naprawdę świetnie. To już chyba naukowo udowodnione, że sukces ma wielu ojców, a matka jest sierotą. Gdzieś czytałem również, że czuł się pan trochę jak kozioł ofiarny. - Cóż, kogoś trzeba było odpalić. Kiedy uzmysłowił pan sobie, że zmierzacie z Arged Malesą do rozwodu? - Jeszcze przed Łańcuchem Herbowym, turniejem, który kończył sezon w Ostrowie moi sponsorzy, czyli bracia Garcarkowie zadzwonili, żebym wstrzymał się z decyzją. Ale kiedy po zawodach spotkałem się z trenerem straciłem resztki złudzeń. W międzyczasie dwa razy byłem zapraszany do klubu na rozmowy, ale one ani trochę się nie kleiły, powstała między nami jakaś ściana. No to spakowałem zabawki. Czyli te negocjacje, to była taka sztuka dla sztuki, żeby nikt nikomu nie zarzucił, że nie próbował? - Chciałem zostać, ale nie miałem zamiaru się nikomu narzucać. Tkwienie w mało komfortowym układzie, to katorga dla obu stron. Z rodzeństwem Garcarków dalej będzie pan współpracował, czy ta historia także się kończy wraz z wyprowadzką z Ostrowa? - Myślę, że ta relacja, którą wypracowaliśmy na przestrzeni lat będzie kontynuowana, ale już na odrobinę innych zasadach. Nie jestem zawodnikiem Arged Malesy więc panowie Jan i Andrzej skupią swoją uwagę na zawodnikach ostrowskich. Zobacz również: Poszedł na zakupy i zbladł. Drugi raz by się nie zdecydował