Dariusz Ostafiński, Interia: Dlaczego? Denis Zieliński, były żużlowiec Problem był taki, że od dwóch, trzech miesięcy próbowałem znaleźć klub, ale nikt mnie nie chciał. Byłem gotów jeździć w pierwszej, czy nawet w drugiej lidze, ale nawet z drugiej nie było ofert. Dałem sobie czas, mówiąc, że jak nie znajdę, to trzeba podjąć decyzję. Jeszcze sam zadzwoniłem do jednego klubu, ale nie odebrali, choć się umawiałem. W sumie było pięć takich, co wyraziły wstępne zainteresowanie, ale potem nikt nie odbierał ode mnie telefonu. Dla mnie było to nieprofesjonalne. Musiałem to zakończyć. "Musiałbym dokładać z własnej kieszeni", mówi Zieliński Kluby pana nie chciały, bo? - Ostatni sezon nie był wybitny. Liczyłem jednak, że coś znajdę, że jak już nic wyżej, to chociaż w drugiej lidze. W zasadzie mogłem jeszcze powalczyć o kontrakt w Ekstralidze U24, ale tego nie chciałem robić. Musiałbym dokładać z własnej kieszeni. Nie zarobiłbym nawet na to, żeby pokryć koszty. Mówią, że teraz średnio trzeba liczyć pół miliona po stronie wydatków. - To na spokojnie. Policzyłem ile musiałbym mieć na jazdę w Ekstralidze U24. Jeden mechanik, któremu trzeba dać 10 tysięcy miesięcznie, do tego opony, sprzęt, silniki, serwisy, to wszystko musi być z najwyższej półki, a rabatów nie ma. Za punkt w Ekstralidze U24 płacą 500, 600 złotych, za podpis nie ma złotówki. Mnie na to nie było stać, a klubom się nie dziwię, że tak płacą. Zagraniczni juniorzy z Danii czy Szwecji chętnie na to idą, bo tam utarło się takie przekonanie, że rodzic mocno młodemu pomaga. Moi rodzice też mnie wspierali. Jednak z roku na rok coraz mniej. Nie chciałem od nich brać, wykorzystywać ich do tego, żeby jeździć na żużlu. Mnie zawsze chodziło o to, żeby to była pasja, a nie walka o przetrwanie. Bezpiecznie było to zakończyć. Mówili o nim "złote dziecko" Pamiętam, że jak pan zaczynał, to mówili, że rośnie kolejne złote dziecko w polskim żużlu. - Było tak mówione na początku. Potem mówili też, że rozmieniam się na drobne, że za często zmieniam kluby, bo myślę tylko o kasie. Każdy chce zarabiać, mieć jak najwięcej. W żużlu to ma znaczenie, bo koszty są wielkie i o to tak naprawdę chodzi. Jak powiedziałem, nie chciałem naciągać rodziców na kasę. A wracając do sprawy łatki złotego dziecka, to dla mnie to nigdy nie miało znaczenia. Talent można mieć, ale bez ciężkiej pracy niczego się nie osiągnie. Miałem tego świadomość. Od zawsze. Nigdy nie pomyślał pan sobie: mam talent, to reszta sama przyjdzie. - Nie. Młody byłem i fajnie się to wszystko czytało. Nie ukrywam, że to buduje. Zawsze mnie jednak pilnowali, żebym za bardzo nie odfrunął. Ile to już było takich przypadków, że chłopaki byli talentami, a potem się pogubili. Wspomniał pan o innej łatce. O tym, że pisali o panu, jako zawodniku pazernym na kasę. Był pan hejtowany? - Teraz to jest tak, że każdy może wyrazić swoją opinię w necie. Kiedyś dużo o sobie czytałem. Ludzie niemający pojęcia zachowywali się tak, jakby wiedzieli o mnie więcej niż ja sam. To mnie akurat bawiło. Uważam natomiast, że jak się kogoś wspiera, to jest się z nim także w trudnych momentach. Ze mną było od ściany do ściany. Gratulacje po dobrym meczu i równanie z ziemią po słabym. W końcu mówi się, że jesteś tak dobry, jak twój ostatni mecz. - Choć powiem, że w tym roku w Krośnie było ok. Tam są naprawdę wierni i wyrozumiali kibice. Nie było ataków, nagonki czy hejtu, a przecież raczej przegrywaliśmy. Ci ludzie czuli i czują sport. Pasja zamieniła się w walkę o przetrwanie Kiedy pięć lat temu wchodził pan na żużlowe salony, to trener Robert Kościecha mówił, że żużel jest pana wielką pasją. To co z tą pasją stało się teraz? - Była i jest, to się nie zmieni. Jakbym znalazł klub, to bym dalej jeździł. Nie udało się, więc musiałem włączyć racjonalne myślenie i powiedzieć stop. Ciężko mi z tym było, bo dziesięć lat to robiłem. Czułem jednak, że to się może stać. Może jednak dobrze się stało, że nie znalazł pan klubu w drugiej lidze. Znane są przypadki zawodników, którzy trafiają do drugiej ligi i wegetują, bo i tak po kilku latach chudych kończyć karierę. - Tak, wiem, że druga liga to by była walka o przetrwanie. Ciężko jest robić coś i martwić się, czy będę miał na opony. Poszedłbym jednak w to, bo jak człowiek coś kocha, to trudno ot tak to rzucić. Wtedy szuka się pozytywów. Człowiek sam siebie trochę oszukuje. Ja to raczej myślałem, że jak pójdę do drugiej ligi, to zrobię krok wstecz, ale po dwóch latach wrócę mocniejszy. To wszystko musiało być dla pana bardzo trudne. - To było przykre. Najbardziej to, że z kimś rozmawiałem i nie było odzewu ze strony klubów, z którymi miałem jakiś tam kontakt. Ja nie chciałem kończyć z żużlem, ale musiałem to zrobić. Teraz pracuję u rodziców w firmie. Mogę im odpłacić za to, że dziesięć lat mi pomagali. Całe życie będę im za to wdzięczny. Zieliński przyznaje: Nie radziłem sobie z krytyką Jest pan rozczarowany? - Jestem. Odciągałem tę myśl o końcu. Nie ma się jednak co załamywać. Życie biegnie dalej. Może za kilka lat to ja będę mógł kogoś wspierać. Już planuje pan powrót w innej roli? - Nigdy nic nie wiadomo. Różne scenariusze pisze nam życie. Fajnie, że na końcu, choć kilku kolegów do mnie zadzwoniło, podziękowali. To było miłe. Teraz przynajmniej wiem, kto był moim kolegą. Zastanawiał się pan, jakie błędy popełnił? Co sprawiło, że nie wyszło? - Przez pierwsze dwa, trzy lata nie zawsze radziłem sobie z krytyką. Myślę o tych konstruktywnych uwagach. Szukałem bardziej w sprzęcie niż w sobie. Potem się to zmieniło. Dziś wiem, że mój sprzęt zawsze był na wysokim poziomie, że jeśli coś nie wychodziło, to była to moja wina. Miałem też problem z wagą, ale nie wiem, czy to był błąd. Waga była jego problemem. Do żużla był za ciężki Bo? - Żużel idzie w kierunku Formuły 1. Rolę grają niuanse, w tym właśnie waga. Wygrywałem, mając więcej, niż trzeba, ale chodziła mi głowie myśl, co by było, jakbym ważył 60 kilo. U mnie waga jednak skakała. Nie mówię, sam się do tego przykładałem, bo jak się non-stop jeździ, to ciężko o trzymanie diety i zdrowe jedzenie. Czasem jechałem do McDonalda. Zasadniczo jednak mam jakiś problem z wagą zapisany w genach. Szybko łapałem mięśnie. Musiałem mocno uważać na to, jak się przygotowuję. To dlatego ktoś mi kiedyś powiedział, że pan wygląda jak kulturysta. - Nie okłamał pana. Ja próbowałem to zniwelować. Przez zimę potrafiłem zrzucić nawet i osiem kilo. Jednak każdy człowiek ma swój limit, swoją granicę, której nie może przekroczyć, bo będzie się źle czuł. U mnie ta granica wynosiła 70 kilo. Za dużo jak na żużlowca. Topowi ważą 60-65, czasem mniej. Z moją genetyką nie mogłem zejść aż tak nisko. Denerwowałem się, bo jak ktoś mówił, że mam talent, a ja dokładałem pracę, to na końcu górę brała moja genetyka. Żużel stał się sportem dla niskich i szczupłych. - Trochę tak wychodzi. Jakby był jakiś limit wagowy, to pewnie miałbym łatwiej. Jednak nie w tej sytuacji. Od czasu, kiedy w wieku 12 lat zacząłem jeździć, przybyło mi centymetrów, ciało się rozwinęło. Dojrzewanie zrobiło swoje. Ten sport, mówiąc krótko, odrzucił pana. - Z pewnymi parametrami nie da się skutecznie jeździć. Chudy nie będę, 60 kilo nie będą miał. Każdego można okłamać, ale nie samego siebie. To też miało wpływ na to, co zrobiłem, na moją decyzję. Przecież nie będę obiecywał działaczom, co wykładają duże pieniądze, że mocno zejdę z wagi, skoro wiem, że w moim przypadku nie da się tego zrobić. Jak ktoś daje kasę, to wymaga czegoś w zamian. Nie mógłbym tego dać ważąc tyle, co obecnie, a jakbym schudł, to mogłoby się to odbić na zdrowiu, mógłbym się źle z tym czuć. Wrócił do Apatora i ... siadła mu psychika Pan mówi teraz o wadze, a czym czasem nie przyłożył pan ręki do tego, co się stało, wybierając źle kluby. Mam wrażenie, że powrót do Apatora na sezon 2022 to była fatalna w skutkach decyzja. - Mogłem zostać wtedy w Grudziądzu, ale Toruń mnie kusił. Jestem z tego miasta, liczyłem, że może teraz będzie łatwiej, że może się uda. Tak się to jednak skończyło, że z czasem przestałem być wystawiany do składu. I jeszcze dowiedziałem się od trenera Roberta Sawiny, że wcale nie chodzi o to, że jestem słabszy. Media relacjonowały to tak, że pan szantażował Sawinę pokazując mu L4, gdy odstawił pana od składu. - Pokazałem L4, ale to już było po fakcie. I to nie był szantaż. Psychika mi siadła i czułem, że muszę odpocząć. Odechciało mi się żużla, bo na każdy mecz i trening wyciągałem wszystko, co najlepsze. Nowy silnik, nowe opony. To oczywiście oznaczało większe koszty. A trener powiedział, że on wybierając skład i tak na to nie patrzył. Nie liczyły się obiektywne kryteria i to, kto jest lepszy na treningu. Dla mnie to było za trudne. Korzystał pan z psychologa. Tak. Po przenosinach do Krosna nawiązałem dodatkowo współpracę z Agnieszką Kot. Ona była moją trenerką personalną i przygotowywała mnie do sezonu w Wilkach. Bardzo mi pomogła. W ogóle ten rok był dla mnie dobry pod tym względem, że ta moja głowa trochę odpoczęła. Przeprowadziłem się do Białki Tatrzańskiej, żeby mieć bliżej do Krosna. Już wróciłem do Torunia, ale zamieniłem żużel na bieganie. Robię triathlon, mam nową pasję.