"Torreadorzy" w Cardiff Spieszmy się kochać żużel, tak szybko nam go obrzydzają. To wniosek po weekendowej farsie w Cardiff. Naprawdę mam dużą tolerancję do wymagających torów, ale to, co zobaczyliśmy w stolicy Walii przechodziło ludzkie pojęcie. Przed oczami stanął mi Latający Cyrk Monty Pythona, niegdyś kultowy komediowy serial tworzony przez grupę brytyjskich komików. GP i drugi finał IMŚJ dłużyły się niemiłosiernie, a świątynia żużla za jaką uważa się piękne Principality, kiedyś Milenium Stadium zamieniło się na parę godzin w sobotę i w niedzielę w arenę do corridy. W rolę torreadorów próbujących ujarzmić podskakującego na każdej dziurze narowistego, żelaznego byka wcielili się zawodnicy. Posługując się czarnym humorem, tam chyba od połowy turnieju trwał zakulisowy konkurs, kto efektowniej wyratuje się przed upadkiem. Może i dobrze, że zagranicznych rund, Eurosport nie puszcza w otwartej antenie, a nawet jeśli robi, to celowo, z premedytacją, te plan jest zaiste sprytny. W zamkniętym dla szerszej publiki Playerze, ta kompromitacja dotrze do mniejszej rzeszy odbiorców. Szkoda tylko, że ludzie płacą miesięczną subskrypcję i serwuje im się w zamian marnej jakości produkt. Olsen na wariackich papierach Układanie toru dwa dni przed zawodami, a tak przekazano w trakcie transmisji, to jakiś kiepski żart. Ole Olsen przyjeżdża z ciężkim sprzętem do Warszawy przynajmniej tydzień przed imprezą, potem wpuszcza na zapoznanie z nawierzchnią w ramach testu juniorów i wyciąga wnioski. Następnie ma jeszcze kilkadziesiąt godzin na ewentualne poprawki. Tutaj wszystko odbywało się na wariackich papierach, tor się nie związał, a dalszy ciąg historii już znamy. Niestety, ale nawet facet z takim bagażem doświadczenia w kwestii ogarniania jednorazowych nawierzchni poległ z kretesem. Sęk w tym, że nikt nie jest przecież cudotwórcą i część środowiska się pewnie ze mną nie zgodzi, lecz akurat jego najmniej bym winił za tę popelinę, której dopełnieniem były pustki na trybunach. Jeśli istnieje gdzieś księga skarg i zażaleń Discovery, to do nich skierowałbym kroki. To za przyzwoleniem obecnych organizatorów oglądamy średnio, co dwa tygodnie kabaret na żywo. Czasami jeden koncern robi wrogie przejęcie, wchłania inną firmę z podobnej branży, żeby zaraz ją zamknąć i pozbyć się konkurencji. Mnie to wygląda na jakiś zamach na dyscyplinę, uśmiercenie jej, w najlepszym wypadku pielęgnowanie czarnego PR-u. Pomylić się, popełnić błąd w sztuce można raz, góra dwa, ale nie cztery, pięć. Kiedyś wśród znajomych wygłosiłem kontrowersyjne zdanie, że jeszcze zatęsknimy za poprzednim promotorem - BSI. Trochę ze mnie podworowano, że gorzej być już nie może. No, to posługując się slangiem młodzieżowym, Discovery regularnie rzuca formułkę - potrzymajcie mi piwo... Jak ktoś miał dość żużla po długim weekendzie, ale nie zraził się do niego na tyle, żeby nie zarezerwować sobie wieczoru na 2. Finał IMP w Krośnie, na sto procent nie pożałował. Po Cardiff, na Podkarpaciu podali nam odtrutkę. To była piękna skala porównawcza. W Walii zawodnicy walczyli z torem, a w Krośnie ze sobą na całej długości i szerokości owalu przy Legionów. Ot, taka drobna różnica. Na Principality można było usłyszeć własne myśli i odbijające się od ścian echo, a na Podkarpaciu, w skromnych progach Cellfast Wilków komplet widzów zgotował czołówce polskich żużlowców prawdziwy kocioł.