Duńczyk w 2011 roku debiutował w GP w wieku zaledwie 16 lat. Momentalnie zrobiło się wokół niego głośno, mówiono o nim jako o ogromnym talencie, choć w samej Kopenhadze niczego specjalnego nie pokazał. Już rok później jednak był w kadrze narodowej na DPŚ i pokonywał Tomasza Golloba na torze w Bydgoszczy. Zainteresował się nim Red Bull, który zawodników wybiera nieprzypadkowo. Zawsze są to młodzi, dobrze rokujący i błyskotliwi przedstawiciele raczej widowiskowych i często niebezpiecznych dyscyplin. Od tego czasu zaczął się sportowy zjazd Becha. Mimo podpisania kontraktu w ekstralidze, z każdym kolejnym rokiem raczej cofał się niż rozwijał. Tuż po zakończeniu wieku juniora na jakiś czas praktycznie porzucił żużel, jeżdząc sporadycznie w ojczyźnie. Wydawało się, że sportowo już po nim. Rękę wyciągnęło do niefo jednak Zdunek Wybrzeże Gdańsk, które bardzo lubi młodych Duńczyków. Tam znowu zobaczyliśmy Becha sprzed lat. Wydawało się, że tę karierę da się jeszcze uratować, choć Mikkel powtarzał, że w Danii ma inną pracę (robił trumny). Po ubiegłym sezonie zmęczony i cierpiący na brak motywacji zawodnik ogłosił koniec kariery. Można stwierdzić, że zmarnował się jeden z największych duńskich talentów XXI wieku. Innych przykładów negatywnego wpływu dużego sponsora na młodego sportowca nie trzeba szukać daleko. W tak lubianych przez wielu kibiców żużla skokach narciarskich mamy przecież powiązanego rodzinnie z Adamem Małyszem, Tomasza Pilcha. Jako 17-latek kapitalnie się zapowiadał, dostał kontrakt z Red Bullem i znacznie obniżył loty. Obecnie znów jest w kadrze, ale jego poziom można określić mianem co najwyżej średniego (choć niedawno zdobył mistrzostwo kraju, jednak wywalczone w mało sprawiedliwych okolicznościach). Podobnie problemy miał Andreas Wellinger, który po założeniu kasku Red Bulla przez kilka lat wracał do czołówki, ale ostatecznie osiągnął wielki sukces i został mistrzem olimpijskim. W sporcie presja jest jednym z nieodłącznych elementów. To też buduje wynik zawodnika. Albo sobie radzisz albo sobie nie radzisz, tak jak w życiu. Idziesz do przodu, a jeśli nie, to za chwilę cię nie ma - mówi bez ogródek Jacek Gajewski, który pracując w Unibaksie miał możliwość obserwowania np. Darcy'ego Warda, który już jako 16-latek budził ogromne zainteresowanie sponsorów, ale mimo tego sprawiał wrażenie totalnie wyluzowanego. - To też do końca tak nie było. Pamiętam finał IMŚJ w Gorican, kiedy to wobec taśmy Woffindena pojawiła się szansa na tytuł dla Darcy'ego, to złapał go wielki stres i ręce drżały przed ostatnim biegiem. Opanował to jednak i przywiózł punkty, których potrzebował do tytułu - wspomina. Wsparcie finansowe w takim sporcie jak żużel to coś, czego zawodnik potrzebuje od najmłodszych lat. Bez tego jest trudno przeskoczyć pewien poziom. Żużlowiec sam musi się finansowo zabezpieczyć. Zwłaszcza wśród takich młodych Skandynawów jest to niełatwe, bo tam w klubach nie ma takiego systemu jak w Polsce, że klub juniorowi zapewnia sprzęt. Niepochodzący z bogatej rodziny chłopak musi mieć pieniądze z zewnątrz - słyszymy. Jacek Gajewski tłumaczy, że znane i głośne marki starają się dać swoim zawodnikom coś w rodzaju kredytu zaufania, bo mają świadomość współpracy z młodym, podatnym na presję człowiekiem. - Firmy z tzw. topu, czyli np. Red Bull, nie wchodzą w zawodników na chwilę, bo są to umowy raczej wieloletnie. W przypadku słabszego sezonu lub kontuzji żużlowiec nie musi się bać, że momentalnie straci wsparcie. To też nie jest tak, że sponsor chodzi za zawodnikiem w parku maszyn i mówi, że musi być wynik. Oni wiedzą, że młodemu trzeba dać trochę czasu - kończy. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź