Trzy, cztery lata temu Ljung na pierwszoligowych torach to była marka, ktoś absolutnie pewny i maszyna do robienia punktów. Interesowały się nim nawet kluby z PGE Ekstraligi, bo rokrocznie notował świetną średnią biegopunktową. Co najważniejsze, Ljung praktycznie w ogóle nie miał wpadek, był bardzo równy. Zawodnik idealny do roli lidera drużyny. Wszystko nagle posypało się po dramatycznym upadku w meczu ligi szwedzkiej, który Ljung miał dwa lata temu. W jednym z biegów zahaczył o zawodnika przed nim i z impetem uderzył w bandę, a następnie w słup za nią stojący, który na szczęście był obity miękkim materiałem. Tak czy inaczej, wszystko wyglądało dramatycznie. Na meczu była rodzina Ljunga, która widziała wszystko na własne oczy. Szwed błyskawicznie wrócił po urazie i zapewniał, że sytuacja w żaden sposób nie wpłynęła na jego zdrowie psychiczne. To nie ten Ljung. Prezesi to widzą Słowa to jedno, a życie to drugie. Od momentu upadku Peter Ljung nie jest już tym samym zawodnikiem. Często jeździ asekuracyjnie, momentami zachowawczo. Robi punkty, ale już nie w takiej ilości jak przed kontuzją. Dodatkowo ma już 40-stkę na karku, co nie poprawia jego notowań. Notowań, które i tak w ostatnich miesiącach znacząco spadły, mimo że mówimy o drużynowym mistrzu świata z reprezentacją Szwecji. Ljung ma duże nazwisko, ale coraz mniej działające. Doszło do tego, że nawet kluby będące w dużej potrzebie nie są zbyt zainteresowane usługami tego żużlowca. I nie mówimy już tutaj nawet o tych z PGE Ekstraligi (pilnie wzmocnienia szuka przecież Unia Leszno), tylko o pierwszoligowych. Nikt nie chce brać Ljunga, bo to jednak kot w worku i zawodnik po bardzo dużych przejściach. Inna sprawa, że rynek staje się bardzo przebrany i za chwilę ktoś może być na Ljunga zwyczajnie skazany.