Menedżer Motoru był na finale we Wrocławiu kłębkiem nerwów. Dopiero wtedy się rozluźnił Kamil Hynek, Interia: Podobno łatwiej zdobyć tytuł niż go później bronić. Was chyba to nie dotyczy. W finale PGE Ekstraligi nieźle przejechaliście się po zdziesiątkowanej kontuzjami Betard Sparcie. Jacek Ziółkowski, menedżer Platinum Motoru Lublin: Wiemy, co czują we Wrocławiu. Może nie na taką skalę, ale nas w zeszłym roku w kluczowej fazie sezonu też dotknął uraz ważnego zawodnika - Mikkela Michelsena. Pierwsze złoto w historii klubu rodziło się w bólach. Dosłownie. Broniliście we Wrocławiu dwunastopunktowej zaliczki. - Sparta wpadła do Lublina i trzech zawodników zdobyło prawie czterdzieści "oczek". To zasiało nutkę niepewności, chociaż przebieg drugiego spotkania wskazywałby na to, że poszło nam nadzwyczaj łatwo. Na naszym torze brylował Dan Bewley, który otarł się o komplet, ale u siebie uzyskał tylko dziewięć punktów w sześciu biegach i przegrywał z większością naszych zawodników. Taki jest właśnie żużel. Stresował się pan przed rewanżem? - Przed meczem o tak gigantyczną stawkę nigdy nie jestem oazą spokoju. Znałem wartość naszej drużyny, że jesteśmy mocni i powinniśmy dać radę, ale tak naprawdę rozluźniłem się dopiero po czwartym biegu. Zobaczyłem, że wszyscy nasi zawodnicy pilnują startów, mają prędkość. Wtedy doszło do mnie, że Sparta raczej nas nie ugryzie. Nie było panu tak po ludzku trochę żal tego Wrocławia, który z powodu plagi kontuzji liderów posypał się jak domek z kart? Przyzna pan, że to nie była ta sama dramaturgia, co kilkanaście miesięcy wcześniej, gdy praktycznie z gardła wydarliście złote medale Stali Gorzów. - Nawet nie trochę. Bardzo! Strasznie przykro, że to się tak potoczyło. Menedżera Sparty - Darka Śledzia znam od połowy lat osiemdziesiątych, kiedy zaczynał przygodę z żużlem w szkółce Motoru. Takie są uroki sportu i trzeba się z tym pogodzić. Przekorny los raz daje, raz odbiera. Za parę lat nikt nie będzie pamiętał o okolicznościach. - Pamiętam taki mecz w Grudziądzu. Byliśmy z przodu od pierwszego do ostatniego biegu. W piętnastym wyścigu mieliśmy naszego asa - Marka Kępę. Przez całe zawody był nie do złapania, zgromadził cztery trójki. Jedno okrążenie dzieliło nas od zwycięstwa. Tuż przed metą na prowadzeniu urwał mu się łańcuszek sprzęgłowy, zaliczył defekt. Dwóch rywali zdążyło go wyprzedzić. Z 3:3 wyszło 1:5 i zamiast tryumfować dwoma punktami przegraliśmy taką samą różnicą. Głową muru nie przebijesz, każdy kto w tym siedzi musi przyjąć reguły "zabawy" z jej jasnymi i ciemnymi odcieniami. W odróżnieniu do zeszłego sezonu, nie celebrowaliście mistrzostwa na własnym stadionie. - Regulamin był znany, nie można mieć wszystkiego. Świętowaliśmy na pięknym Stadionie Olimpijskim, ale sektor gości pękał w szwach więc mieliśmy namiastkę domu. Dla naszych fanów szykujemy coś specjalnego przy Al. Zygmuntowskich piątego października. Akcja pod nazwą "przywitanie mistrzów" będzie jednocześnie prezentem i oficjalnym zakończeniem sezonu. Ziółkowski: Tego zespołu nie poprowadziłaby sprzątaczka Długo się rozpędzaliście zanim złapaliście swój rytm. Zgodzi się pan, że na przestrzeni rozgrywek zahartowały was kontuzje Kubery i Holdera? - Kłopoty kadrowe dały nam kopa, impuls, zacisnęliśmy zęby. W momencie, gdy brakowało Dominika i Jacka margines nam się skurczył, odpowiedzialność rozłożyła się na większą liczbę zawodników. A jak Kubera i Holder wrócili nie widać było po nich tej przymusowej pauzy. W końcówce odnotowaliśmy dwanaście zwycięstw po kolei. To duża sprawa. Przed sezonem przyszedł do Motoru najlepszy zawodnik na świecie Bartosz Zmarzlik. Dostał pan do ręki dream-team, a w takich przypadkach często deprecjonuje się rolę menedżera. Kiedy Unia Tarnów zdobywała w 2004 i 2005 roku mistrzostwo Polski złośliwi komentowali, że zespół z Rickardssonem, braćmi Gollobami i młodym Kołodziejem pokierowałaby do tytułu nawet sprzątaczka. - Sterowanie drużyną gwiazd nie jest może bardzo trudne, ale nie zgodzę się, że to "poleci" samo. Kibicom wydaje się, że sztab szkoleniowy pracuje tylko w czasie meczów w parku maszyn, klepnie zawodników po plecach na odprawach, a później tylko wypełnia program. Wiele rzeczy jest niewidocznych gołym okiem. Na sukces zespołu pracuje armia ludzi w klubie, która pilnuje, aby wszystko było dopięte na tip-top. W obrazku telewizyjnym jest pokazywany efekt finalny, zwieńczenie tygodniowej harówki. Czy to był najbardziej dopasowany charakterologicznie i najprzyjemniejszy do prowadzenia zespół odkąd awansowaliście do PGE Ekstraligi? Wcześniej pojawiały się w Motorze różne zgrzyty, "przeboje" z Maksymem Drabikiem. - Szliśmy w nieznane. Ani ja, ani Maciek Kuciapa nie współpracowaliśmy ze Zmarzlikiem, Lindgrenem i młodym Holderem. Uczyliśmy się siebie, docieraliśmy. W trakcie rozgrywek wyszło, że "nasza zupa" składała się z samych najlepszej jakości składników. Byliśmy bardzo zgraną grupą. Wszyscy potulnie przychodzili na narady między seriami? - (śmiech) Nie było żadnych kłopotów, nikomu nie trzeba było niczego dwa razy powtarzać. A jaka jest po wydarzeniach w Vojens atmosfera między Zmarzlikiem i Lindgrenem. W sobotę wielki finał cyklu Grand Prix na Motoarenie w Toruniu. W Bartku ciągle siedzi ta absurdalna dyskwalifikacja, dostrzega pan jakieś napięcie między swoimi podopiecznymi? - To jest właśnie fajne, że tutaj nie ma złej krwi. Gdyby ktoś sobie siadł z boku, poobserwował zachowanie Bartka i Fredrika, nie pokusiłby się o wniosek, że niedługo między nimi będą lecieć iskry. Finał DMP był naszym wspólnym celem, chłopcy wymieniali się wskazówkami, po próbie toru konsultowali ustawienia motocykli jak normalni koledzy klubowi. Sentymenty skończą się w sobotę. Może się okazać, że będziecie mogli się pochwalić trzema najlepszymi żużlowcami na świecie. Wiadomo już, że złoto i srebro rozdzielą między sobą Zmarzlik z Lindgrenem, ale w rywalizacji o brąz jest ciągle Jack Holder. - To byłby ewenement w skali globalnej. Ściskamy kciuki z Jacka, żeby wskoczył na podium, bo na to zasłużył. Dla nas byłby to powód do cholernej satysfakcji. Tym większa szkoda, że kontuzja wykluczyła go z turnieju w Rydze ponieważ na Łotwie dorzuciłby coś do swojego dorobku. Zrezygnowali z Hampela: Decyzje prezesa Kępy się bronią Co roku z pobudek regulaminowych musicie przeprowadzać kosmetyczne zmiany w składzie. Czy zestawienie osobowe, w którym Motor Lublin przystąpi do sezonu 2024 będzie wreszcie takim na lata? - Dążymy do stabilizacji. Systematycznie odmładzamy ekipę, ale karty gwarancji to są na sprzęt AGD. Człowiek może sobie coś planować, a potem Bóg się śmieje. W każdym razie życzyłbym sobie, aby następne wersje Motoru nie okazały się gorsze od poprzednich. Prezes Kępa oficjalnie ogłosił, że zawodnikiem, który opuści Motor po sezonie będzie Jarosław Hampel. Dla pana to było trudniejsze rozstanie niż np. gdy odchodził Mikkel Michelsen? - Zawsze o tej porze roku drużynę Motoru definiuje kłopot bogactwa. Dominik Kubera wyrasta z formacji U24, będzie już seniorem pełną gębą i trzeba podkreślić, że to regulamin wymusił na nas rezygnację z jednego zawodnika. Jarek jest fantastycznym, zupełnie wyjątkowym człowiekiem i zawodnikiem. Z całego serca życzę mu powodzenia i podobnie jak Kuba Kępa nie mówię żegnaj, lecz do widzenia. Człowiek jednak zżywa się z tymi chłopakami i uroni łezkę przy tego typu rozłąkach. Wasza strategia jest przejrzysta, Hampel padł ofiarą odmłodzenia składu. Zastanawiam się tylko, czy jak zobaczył pan reaktywację 42-latka i jego genialną formę w fazie play-off, to nie biegał pan za prezesem Kępą, żeby spróbować odkręcić jego odejście. - Mam pełne zaufanie do prezesa i decyzji przez niego podejmowanych. Ostatnie siedem lat nauczyło mnie, że polityka transferowa, którą się kieruje po prostu broni się. W istocie nie ma do czego się przyczepić. Wasza para młodzieżowa - Bartosz Bańbor i Wiktor Przyjemski zdominuje juniorski żużel w Polsce? - Przyjemski nie jest jeszcze naszym zawodnikiem więc ciężko zabierać mi głos w temacie tego utalentowanego żużlowca. Co do Bartka, śledziliśmy jego poczynania w tym roku, jak rósł z tygodnia na tydzień, jakie kolosalne postępy poczynił przebojem wdzierając się do podstawowego zestawienia Motoru. Gęba sama się cieszyła. Mówią, że śpią na publicznej kasie. Tak odpierają zarzuty Krew się w panu gotuje jak słyszy, że nie jesteście klubem tylko spółką Skarbu Państwa, albo pupilkiem obecnej władzy? - Dostęp do sponsorów jest równy dla wszystkich, dlatego zupełnie nie rozumiem krzyku i zarzutów że Motor śpi na publicznej kasie. Uważam, że to niesprawiedliwy osąd. Wali się w nas jak w bęben, bo Lublin jest operatywny i ma obrotny zarząd? To chyba powód do chwalenia. Inne kluby zielenią się z zazdrości? - Problemem nie są państwowe spółki. Na rynek z drzwiami i futryną wszedł zupełnie nowy gracz, który wywalił stolik z ustaloną od dawna hierarchią i wygodnie rozsiadł się w fotelu. Ten gracz zamieszał w kotle zespołów, które od dawna rozdzielały między sobą medale i o to cała chryja. Dwa złote krążki z rzędu zaostrzają apetyt na hat-tricka? - Wygrane nakręcają. Powodują, że chcesz zjeść następne ciastko.