Szwedzi kiedyś mieli najsilniejszą ligę świata Dziś niektórym pewnie trudno w to uwierzyć, ale dawniej polska Ekstraliga była głęboko w cieniu szwedzkiej Elitserien. Na początku XXI wieku hierarchia była mniej więcej taka: Szwecja, Anglia i Polska. Dla wielu startych na naszych torach wcale nie były priorytetem. Tym przysłowiowym "must-have" był kontrakt w lidze szwedzkiej, gdzie można było najwięcej zarobić, ścigać się z najlepszymi zawodnikami świata, a już zdobycie medalu ze swoją drużyną, to było wielkie coś.Sęk jednak w tym, że Szwedzi przespali swój najlepszy okres. Dawniej mieli mistrza świata Tony Rickardssona, który w Grand Prix seryjnie zdobywał medale, a w lidze był niekwestionowaną gwiazdą. Tej fali sukcesów nie skonsumowano odpowiednio. Z czasem Polacy zaczynali się rozpędzać. To w naszej lidze pojawiły się wielkie pieniądze i to u nas chciała jeździć światowa czołówka. Szybko przeszło do przeformułowania sił na mapie żużla. Polska Ekstraliga stała się numerem jeden, a Szwecja (w najlepszym przypadku) numerem dwa.Żeby lepiej przedstawić skalę różnicy między obiema ligami, najlepiej posłużyć się liczbami. W PGE Ekstralidze dobrze punktujący zawodnik może zarobić spokojnie grubo ponad 2 miliony. W Elitserien gwiazdy inkasują z reguły nieco ponad 0,5 miliona w przeliczeniu na złotówki. W Polsce na wielu stadionach frekwencja na poziomie 10 tysięcy widzów jest w zasadzie normą. W Szwecji trybuny przypominają jeden wielki piknik, gdzie ludzie siedzą na przyniesionych przez siebie krzesełkach, a jest ich nie więcej niż 2-3 tysiące. Lindgren jak ostatni Mohikanin Szwecja nie wypada też dobrze, jeśli zerkniemy na listę uczestników cyklu Grand Prix. Znajdziemy tam tylko jednego przedstawiciela kraju Trzech Koron - Fredrika Lindgrena. To w w tym momencie najlepszy szwedzki żużlowiec. Rok temu zdobył nawet brązowy medal. Problem jednak w tym, że nie widać następców. Już nawet nie mówimy o kimś pokroju wielkiego Rickardssona czy bardzo solidnego Andreasa Jonssona, ale o żużlowcach, którzy przynajmniej regularnie byliby w stanie rywalizować na poziomie Grand Prix. Dawniej pojedyncze zrywy mieli m.in. Peter Ljung, Magnus Zetterstroem, czy ostatnio Oliver Berntzon. Żaden z nich światowych torów jednak nie podbił.Poza tym Grand Prix to coś jak okno wystawowe na świat. Szwedzi nie robią sobie dobrej reklamy mając tylko jednego zawodnika w elicie. Więcej reprezentantów mają Polacy, Rosjanie, Duńczycy oraz Brytyjczycy. Speedway of Nations antyreklamą szwedzkiego żużla Zacznijmy od pozytywów. Philip Hellstroem-Baengs pokazał się z kapitalnej strony podczas finałów Speedway of Nations i już mówi się, że to wschodząca gwiazda szwedzkiego żużla i nadzieja na lepsze jutro. Oby tak było, bo jeśli przyjrzymy się szerzej kadrze tej reprezentacji, to nie dojdziemy do żadnych pozytywnych wniosków. W SoN z powodu urazów nie pojawił się Fredrik Lindgren. W trakcie rywalizacji wypadli Jacob Thorssell i Pontus Aspgren. Pierwszy to zawodnik II- ligowy, a drugi I- ligowy w Polsce. I w zasadzie na tym można byłoby skończyć, bo skoro Szwedzi chcą budować sukces reprezentacji na takich zawodnikach, to już zauważymy, że z ich żużlem dobrze nie jest.Co gorsza, nie widać też zawodników, którzy mogliby zostać powołani w ich miejsce. Ktoś powie, że jest Berntzon, ale jego tegoroczny cykl Grand Prix boleśnie zweryfikował. Nie można wykluczyć, że za chwilę wracający do żużla Antonio Lindback stanie się kandydatem do jazdy w kadrze. Słabo, bardzo słabo to wygląda.Dziś bez wątpienia szwedzki żużel znajduje się na wyboistym zakręcie, a perspektywy na wyjście z niego obronną ręką wcale nie są duże. Nam pozostaje jednak im kibicować, bo światowy żużel potrzebuje mocnego ośrodka w Szwecji.