Zmiany podyktowane są nudną, według wielu, dominacją Polaków w DPŚ, a co za nią idzie - zniechęceniem innych krajów, które nie chcą już nawet organizować u siebie prestiżowych, wydawałoby się, finałów "drużynówki". Właśnie problemy ze znalezieniem miejsca rozegrania decydujących zawodów, oraz ich przewidywalność sprawiły, że FIM planuje radykalne zmiany. Nie mogę się zdecydować, czy to dobrze, czy źle, bo nowy pomysł ma tyleż minusów, co plusów. Zacznijmy od tego dlaczego zmiany są złe: - Rewolucja ukarałaby Polaków za to, że przez ostatnie lata wychowali najwięcej zdolnych żużlowców i za to, że odjechali reszcie świata. Pokazałaby nam żółtą kartkę za to, że wykreowaliśmy modę na żużel i z reprezentacji zrobiliśmy maszynkę do produkcji złotych medali. To właśnie w nas zmiany uderzyłyby najbardziej, bo im więcej zawodników w drużynie, tym nasze szanse na sukces rosną i odwrotnie - im mniej tym bardziej maleją. - Nowe rozgrywki tylko złudnie byłyby rywalizacją drużynową, bo naprawdę trudno duet nazwać drużyną. Tym samym cały sens straciłoby powoływanie krajowych reprezentacji, organizowanie towarzyskich meczów międzypaństwowych, bo po co to komu skoro o medalach w najważniejszej imprezie decydowałoby po dwóch facetów z każdego kraju. - Planowane zmiany są złe, bo w imię szlachetnego wyrównywania poziomu i podnoszenia atrakcyjności równamy w dół. Pozwalamy słabym być słabymi i mówimy im, że to nic strasznego, że nawet mając półtora przyzwoitego zawodnika mogą pojechać w wielkim finale zawodów zespołowych. Rozwój całej dyscypliny powinien polegać raczej na tym, żeby pokazać przeciętniakom, że jak chcą pościgać się w dużej imprezie, to muszą dorobić się przynajmniej czterech niezłych zawodników, powinien zachęcać do wyszkolenia takich. Tymczasem według nowego planu pokazujemy, że nic nie trzeba, że wystarczą dwa motory, trochę szczęścia i już można meldować się w finale. To jest trochę tak jak z polskimi uczelniami wyższymi - kiedyś trzeba było coś wiedzieć, żeby studiować, dzisiaj wystarczy umieć pisać i czytać, żeby znaleźć miejsce na jakimś uniwersytecie, a później nawet z rąk jego rektora otrzymać tytuł magistra. Nie jestem przekonany, czy takie zaniżanie wymagań służy rozwojowi. Są też oczywiście pozytywne strony zmian w systemie, o których myśli światowa federacja: - Zawody byłyby rzeczywiście ciekawsze, bo przed każdym finałem faworytów do zwycięstwa byłoby przynajmniej trzech. Nietrudno sobie wyobrazić, że finał par wygrywa Polska, Dania, Szwecja, czy Australia. Jak z Woffindenem i w Anglii, to może nawet Wielka Brytania, jak z Łagutą i Sajfutdinowem to dlaczego nie Rosja, a jak w Daugavpils to postraszy Łotwa. Naprawdę interesująco. - Powyżej pisałem, że duet to nie drużyna, ale z drugiej strony, to właśnie w rywalizacji par oglądalibyśmy jazdę drużynową, bo żużlowcy na torze musieliby ze sobą współpracować. Rzeczywiście jechaliby zespołowo, bo dzisiaj - w obecnej formule DPŚ - oglądamy popisy solistów, a wynik drużynowy jest jedynie sumą zdobyczy indywidualnych. - Zmiany wreszcie byłyby dobre, bo każdy system od czasu do czasu potrzebuje odświeżenia, nawet jeżeli przez to odświeżenie rozumiemy totalną rewolucję. Coś się ruszy w tych skostniałych stawach żużlowego organizmu, coś drgnie, jakiś wiatr powieje, może kogoś obudzi, może tylko przyjemnie muśnie, ale wreszcie coś się wydarzy. PS. Ostatni finał mistrzostw świata par odbył się w 1993 roku w Vojens. Srebrne medale zdobyła wtedy reprezentacja USA z Gregiem Hancockiem w składzie. Co prawda wtedy Hancock był tylko rezerwowym i na tor nie wyjechał, ale rok wcześniej, w 1992, był liderem swojego teamu, który w Lonigo zdobył złoto MŚP. Byłoby dość ciekawie, gdyby po ponad ćwierćwieczu Hancock znowu zdobył medal w tej samej imprezie. A tego bym definitywnie nie wykluczał. Michał Korościel