Dziś młodszym kibicom trudno już pewnie uwierzyć w to, że jeszcze dekadę temu Kacper Gomólski wymieniany był jednym tchem obok Bartosza Zmarzlika, Macieja Janowskiego, Patryka Dudka i braci Pawlickich w gronie najbardziej obiecujących polskich młodzieżowców. Spory talent prezentowany w Starcie Gniezno poparty dobrze znanym w środowisku nazwiskiem ojca szybko przyciągnął na niego uwagę ekstraligowych prezesów. Gomólski trafił do przepotężnej wówczas Unii Tarnów, w której parę młodzieżową tworzył wespół z wyciągniętym ze Sparty Wrocław Janowskim. Szło mu kapitalnie. Triumf w Enea Ekstralidze z Jaskółkami, srebrny i brązowy medal indywidualnych mistrzostw świata juniorów, złoto młodzieżowego mundialu w drużynie - Gomólski aż do 2014 roku naprawdę sprawiał wrażenie gościa, który może i nie zostanie nigdy najlepszym żużlowcem świata, ale też nie spadnie poniżej pewnego, dosyć wysokiego, poziomu. Senior gorszy niż junior Turbulencje rozpoczęły się po jego dwudziestych drugich urodzinach. Jako senior nie mógł znaleźć w miejsce w tarnowskim zespole, więc przeniósł się do Torunia. Poprzeczka wisiała bardzo wysoko. W Grodzie Kopernika dochodziło właśnie do żużlowej zmiany warty, bo swoją zabawę w żużel skończył właśnie milioner Roman Karkosik. Nowe władze klubu były zdeterminowane na odmłodzenie kadry, co przede wszystkim oznaczać miało zakończenie współpracy z Tomaszem Gollobem. Wchodząc w buty takiej legendy nie trudno nabawić się odcisków. Bądźmy szczerzy, Gomólski wolałby pewnie zupełnie zapomnieć o kujawsko-pomorskim epizodzie swojej kariery. Na Motoarenie spędził dwa tragicznie słabe sezony. Starał się jak mógł - zmieniał silniki, motocykle, tunerów, plany treningowe. Niezmiennym pozostawało jedno - do mety dojeżdżał zazwyczaj na ostatniej pozycji. To właśnie wtedy po raz pierwszy zaczęto wytykać mu tuszę. Najmłodszy z klanu Gomólskich nigdy nie wpasowywał się w erę wychudzonych, ocierających się o anoreksję żużlowców. Budową ciała zawsze było mu bliżej do boksera niż skoczka narciarskiego. Właśnie w tym kilkukilogramowym balaście upatrywano przyczyn jego słabszej formy. Po pierwszym roku spędzonym w Toruniu gnieźnianin mocno skupił się na tym aspekcie. Ciężkie treningi i rygorystyczna dieta pozwoliły mu pozbyć się paru zbędnych fałdek, ale nie przełożyło się to na jego wyniki. Jego motocykle faktycznie musiały dźwigać nieco mniej, ale ich właściciel wciąż nie do końca potrafił sobie z nimi poradzić. Przyszedł czas trudnych decyzji. Wychowanek Startu musiał wrócić na zaplecze, które opuścił jeszcze jako nastolatek. Trafił do Zdunek Wybrzeża Gdańsk, a jod z nadmorskiego powietrza momentalnie obudził w nim potencjał sprzed lat. Gomólski z 2017 to był harpagan jakich mało. Średnia 2,19 punktu na bieg, dziewiąte miejsce w rankingu najskuteczniejszych pierwszoligowców - nad Bałtykiem nabrał wreszcie wiatru w żagle. Niesiony jego podmuchami trafił z powrotem do PGE Ekstraligi, tym razem do Falubazu Zielona Góra. Jak mu tam poszło? Wcale mu tam nie poszło! Odjechał zaledwie pięć meczów, a i tak wykręcił średnią jeszcze gorszą niż w którymkolwiek z tragicznych przecież sezonów w Toruniu. Ekstraligowi prezesi postawili na nim krzyżyk. - Nikt więcej się już na niego nie nabierze - mówiono w kuluarach. Gomólski wrócił do Wybrzeża jeszcze szybciej niż z niego odszedł. Tym razem szum morza i śpiew mew nie uspokoiły sztormu targającego jego karierą. Multimedalista IMŚJ miał dopiero 26 lat, ale fizycznie nie był już w stanie pełnić roli lidera zespołu. W Gdańsku przed dwa lato udzielono mu kredytu zaufania, którego zawodnik nie potrafił spłacić. Kiedy Wybrzeże zdecydowało się nie przedłużać z nim kontraktu, jego kariera zawisła na włosku. Ostatecznie podpisał jednak kontrakt z ROW-em Rybnik. Powiedzieć o tym sezonie, że był szalony to jak nie mówić nic. Polski żużel wciąż jeszcze toczył nierówną walkę z pandemią COVID-19, a zupełnie zagubiony w świecie sportu Gomólski trafiał do drużyny prowadzonej przez Krzysztofa Mrozka, jednego z najbardziej kontrowersyjnych prezesów w kraju i Marka Cieślaka, czyli szkoleniowca, który współpracował z nim w złotych, tarnowskich czasach. Jakby tego było mało, dwa dni przed pierwszą ligową kolejką zmarł Jacek Gomólski - ojciec Kacpra, jego wieloletni mechanik i były zawodnik. Jego syn w swym debiucie w nowych barwach wywalczył komplet punktów przeciwko Wilkom Krosno, a swój kapitalny występ zadedykował ojcu. Wówczas wydawało się jeszcze, że wszystko zmierza w dobrą stronę. Niestety, nie na długo. Patrząc z perspektywy czasu pobyt w Rybniku rzeczywiście wyszedł mu znacznie lepiej niż ostatnie 2 lata spędzone w Gdańsku, ale gnieźnianin i tak pozostawił po sobie niedosyt. Może to kwestia apetytów rozbudzonych fenomenalnym otwarciem sezonu? Z meczu na mecz Gomólski radził sobie coraz bardziej przeciętnie. Czas na resuscytację Prawdziwe zaskoczenie przyszło dopiero po sezonie, gdy wychowanek Startu został przedstawiony jako nowy zawodnik drugoligowego SpecHouse PSŻ-u Poznań. W stolicy Wielkopolski poradzono sobie z problemami finansowymi, zmienił się zarząd, który postanowił zbudować skład na miarę awansu. Początkowo planowano oprzeć go na Kacprze Gomólskim i Aleksandrze Łoktajewie. Takie scenariusze widywaliśmy już w nieodległej przeszłości - zawodnik po przyzwoitym sezonie na zapleczu schodzi do najniższej klasy rozgrywkowej, by wciągnąć ją nosem, nabrać pewności siebie i wrócić do eWinner 1. Ligi silniejszym. Klasyczny model "jeden krok w tył, a potem dwa w przód". Niestety, taka zagrywka Gomólskiemu się nie udała. Na otwarcie rozgrywek zdobył co prawda 12 punktów w Tarnowie, ale na jego kolejną dwucyfrówkę musieliśmy czekać aż do półfinałów i meczu z Metalika Recykling Kolejarzem Rawicz. Więcej takiego osiągu nie powtórzył. Dla zawodnika tej marki takie wyniki na tak niskim poziomie to sromotna klęska. Sytuacji nie poprawiały plotki o jego rzekomym niesportowym trybie życia, a nawet nadwadze. Nawet abstrahując zupełnie od masy ciała tego obiecującego niegdyś zawodnika nie sposób nie sposób nie zażartować, że Gomólski zarwał pod sobą trampolinę, która miała wybić jego karierę z powrotem w górę. Na tegorocznym rynku transferowym miał tylko dwie opcje - powrót do Startu Gniezno albo Unii Tarnów. Postawił na macierzystą drużynę, o czym oficjalnie mamy dowiedzieć się już wkrótce. W kuluarach mówi się, że w Małopolsce przedstawili mu niemal identyczną propozycję finansową, więc zawodnik zdecydował się na starty bliżej domu. Nie bawmy się w okrągłe słowa. To nie jest już po prostu "próba ratowania kariery". To prawdziwa resuscytacja! Gomólski zaraz skończy 30 lat i zamiast - zgodnie z oczekiwaniami sprzed lat - być solidnym ekstraligowcem, to podpisuje kontrakt ze średniakiem z najniższej klasy rozgrywkowej. Jeśli szybko nie odwróci niekorzystnego dla siebie nurtu, to jego kariera żużlowa może skończyć się szybciej niż podejrzewano kiedykolwiek.