Kanclerz już oszukiwał czas Dla Jerzego Kanclerza uczestnictwo w turnieju Grand Prix jest mniej więcej tak samo ważne jak narodziny dziecka. W każdym razie na pewno bardziej istotne niż mecz ligowy drużyny, którą zarządza. Prezes i właściciel Abramczyk Polonii Bydgoszcz jest podobno jedynym człowiekiem na kuli ziemskiej, który widział na żywo ze stadionu wszystkie zawody cyklu, od początku jego istnienia, czyli 1995 roku. Wyobrażam sobie, że pan Kanclerz, co tydzień daje na tacę, żeby tylko nie nastąpiła kolizja terminów, bo wtedy można być pewnym, że prezes kosztem obecności przy swoim zespole wybierze podróż np. do Vojens, aby oglądać z bliska najlepszych żużlowców świata. Czwartego czerwca o 16:30 Polonia jedzie do Gniezna, a dwie i pół godziny później w Teterow rozpoczną się zawody o Wielką Nagrodę Niemiec. Kolizja terminów jest okrutna. Nie ma jej jak ugryźć, no chyba, że Kanclerz przez ostatnich kilka miesięcy opanował sztukę teleportacji. Jak znam pana Kanclerza, to nie przepuści okazji, żeby dalej śrubować swój rekord. Opuści Polonię i ruszy za naszą zachodnią granicę. Tylko, że akurat teraz, nikt nie będzie z tego powodu rozdzierał szat. Szef Polonii nie łączy już funkcji, oddał menedżerskie stery w kompetentne ręce Jacka Woźniaka, a poza tym jego uszami i oczami w parku maszyn tradycyjnie będzie syn - Krzysztof. Zdaję sobie sprawę, że w poprzednich latach Kanclerz potrafił wyjść w trakcie meczu i zostawić drużynę na pastwę losu, aby tylko zdążyć na Grand Prix. Wówczas takie zachowanie budziło niesmak i zdziwienie, a sam Kanclerz narażał się na gniew kibiców. No, ale wtedy odpowiadał za wyniki drużyny, a aktualnie, tak jak wspomniałem ma od tego ludzi. Prezes Polonii minął się z powołaniem Wolnoć Tomku w swoim domku. Uważam, że teraz Kanclerz nie ma obowiązku być na każdym spotkaniu swojego zespołu. Chociaż dla mnie np. towarzyszenie zespołowi było świętością. Zasiadałem w Bydgoszczy na różnych stanowiskach, byłem zastępcą dyrektora klubu, wiceprezesem, menedżerem, ale nigdy żadne zawody nie stały wyżej od Polonii. Też lubiłem obejrzeć rundę Grand Prix, ale goniłem po Europie wyłącznie, gdy terminy się nie zazębiały. Czasami byłem potrzebny w parku maszyn, żeby stanąć między Gollobem, a Protasiewiczem, bo ci nie mogli się dogadać, co do pól startowych w biegach nominowanych. Od 2007, gdy objąłem fotel prezesa starałem się już nie schodzić do parkingu. Wolałem "dopieszczać" naszych sponsorów na loży VIP. I na koniec, tak sobie myślę, może Kanclerz minął się trochę z powołaniem. Po prostu marnuje się jako prezes. Skoro pan Jerzy tak uwielbia GP, powinien złożyć CV na jakąś fuchę w Discovery. W uznaniu za to, czego dokonał pewnie znalazłaby się jakaś ciepła posadka, albo w najgorszym przypadku tytuł honorowego promotora.