W weekend tematem przewodnim w polskich mediach był wizualnie zbyt duży kombinezon Karla Geigera. Niemiec zdobył brązowy medal Igrzysk Olimpijskich w Pekinie na normalnym obiekcie skacząc w piżamie. Tuż za podium uplasował się Kamil Stoch, ale gdyby przedstawiciele naszej reprezentacji zgłosili protest, możliwe, że Geiger zostałby zdyskwalifikowany, a najwybitniejszy polski skoczek w historii jego kosztem wkroczyłby na "pudło". Teraz to już gdybanie, musztarda po obiedzie, trener Michal Dolezal nie dał sobie i zawodnikowi szansy, więc Stochowi przypadło najgorsze dla sportowe miejsce. Szkoda. W skokach podważenie regulaminowości stroju jest od jakiegoś czasu powszechną praktyką. W żużlu ten wachlarz ucieczki do próby sprawdzenia, czy ktoś przypadkiem nie oszukuje jest zdecydowanie szerszy. Protesty składano na wszystko. Od zawsze. Historie beczek z "chrzczonym" paliwem wracają jak bumerang, nawet teraz. Ktoś próbował dowieść, że metanol jest podawany z dwóch baryłek. Ten gorszej jakości, albo rozcieńczany z wodą miał trafiać do baków gości. Próbki z beczek zabierał do badań sędzia, tylko, że to była sztuka dla sztuki. GKSŻ raczej niechętnie dokonywał podobnych ekspertyz i sprawy rozchodziły się po kościach. Najnowsze wiadomości prosto z Pekinu - sprawdź! Kiedyś w nawierzchnie wlewano morze wody. Powiedzieć, że tory były przyczepne, to jakby nic nie powiedzieć. Kto z kibiców nie zna określeń bagno, albo kartoflisko, ten nie zna smaku prawdziwego speedwaya. Zdarzało się, że z toru wystawały tylko kaski. Dokładnie pamiętam jeden mecz w Bydgoszczy rozegrany w arcytrudnych warunkach. Przeciwnikiem Polonii była Unia Leszno. Arbiter wypuścił na próbę toru gwiazdę Byków - Janka Krzystyniaka. Gość tańczył, trochę "aktorzył". My desygnowaliśmy młodego Ziarnika, który cztery okrążenia przejechał bardzo płynnie. Z wieżyczki padła komenda: jedziemy! W Lesznie płacz. Po zawodach unieśli się honorem, zgłosili protest, który odrzucono. Teraz wprowadzono instytucje komisarzy torów, nawierzchnie są wygłaskane do szpiku kości, przypominają stolnice. Czuję, że gdyby przenieść żużlowców z obecnych czasów o trzydzieści lat wstecz, widząc przed sobą bajoro po pas, uciekliby gdzie pieprz rośnie. W pewnym okresie modna była powłoka kładziona na cylindry. Nikasil, bo tak się ta nowinka nazywała, obrabiano, następnie polerowało. Ten zabieg miał przynieść efekt, dawać jakąś przewagę. Zaczęto to wnikliwie kontrolować, ale w końcu machnięto ręką i wydano oficjalną zgodę na stosowanie tego środka. Często testom poddawano gaźniki. Zawodnicy byli bardzo pomysłowi, szło to już za daleko, dlatego sędziów wyposażono w coraz lepsze urządzenia to sprawdzania gardzieli. Żużlowcy metodą chałupniczą je powiększali, żeby polepszyć dopływ paliwa. Bardzo dawno temu w niezłe kłopoty wpakował się mechanik Zygfryd Łapa i zawodnik Henryk Gluecklich. Rywale wzięli pod lupę silnik w motocyklu Heńka. Sędzia w obecności obu drużyn dokonał pomiarów, które nie pozostawiały wątpliwości. Pojemność przekraczała dopuszczalną normę. Arbiter sporządził protokół, dołączył sprawozdanie. Łapę i Gluecklicha złapano na gorącym uczynku. Dostali karę zawieszenia. Wtedy jeszcze finansowe "skrobanie" po kieszeniach nie było tak popularne. Niezłe numery i kombinacje były też z tłumikami. Urządzenia dziurawiono, żeby emisja spalin była jak największa i silnik nie ulegał dławieniu. W ciekawy sposób mierzono także głośność jednostek napędowych. Powyżej 97 decybeli, oznaczało złamanie przepisów. Sama ceremonia pomiaru już przypominała cyrk. Zapalało się motocykl na środku boiska, a maszyny do badania decybeli ustawiano w odległości kilku metrów od niego.