Gdy dojdzie do poważnego upadku, wokół leżącego żużlowca najczęściej zbiera się grupa ludzi. Zdarza się, że jako pierwszy podchodzi np. stojący najbliżej wirażowy. Potem przybiega lekarz, a zaraz za nim cały team zawodnika. Po chwili dołączają członkowie sztabu drużyny i koledzy. Czasem i rywale interesują się losem poszkodowanego. W przypadku dramatycznych wydarzeń, wszyscy potrafią być solidarni i rywalizację o punkty odłożyć na bok. Tak było na przykład z Krystianem Rempałą, kiedy niezwłocznie postanowiono przerwać zawody i każdy, niezależnie od drużyny, pomagał przy ściąganiu banerów reklamowych, by móc dopełnić obowiązków niezbędnych do zakończenia meczu. - Nie ukrywam, że to zamieszanie tuż po upadkach trochę nam przeszkadza - mówi nam lekarz zawodów żużlowych (prosi o zachowanie anonimowości). Z całej tej grupy to my najlepiej wiemy, co trzeba zrobić, by pomóc zawodnikowi. Czasem osoby z jego teamu są w szoku, panikują i próbują dowodzić akcją. Zdarzały mi się kłótnie z mechanikiem tuż nad głową połamanego i naprawdę cierpiącego żużlowca. Zdaję sobie sprawę, że każdy chce być blisko, ale podczas akcji lekarzowi naprawdę nie da się w niczym pomóc, a można tylko przeszkodzić. To czynność wymagająca skupienia, a trudno o to, gdy wokół masz 15 osób - dodaje. Jak nietrudno się domyślić, wobec zdarzających się w żużlu poważnych wypadków, lekarz musi być przygotowany na okropne widoki. - To akurat nasza codzienność i podchodzę do tego na chłodno. Mam świadomość tego, że np. otwarte złamanie nogi to już dla przeciętnego człowieka widok nie do ogarnięcia. Proszę mi jednak wierzyć, że widywałem w życiu rzeczy znacznie gorsze. Ale to właśnie dlatego mówię o tym, że przeszkadzają mi w pracy osoby postronne. Dla nich takie coś jest szokiem i zaczynają zachowywać się nerwowo, co bardzo komplikuje pracę. Nasz rozmówca widział już wiele upadków na torze. Czy jest jakiś, po którym spodziewał się najgorszego? - Z racji kilkuletniej już pracy przy tej dyscyplinie, człowiek mniej więcej widzi, jakie mogą być obrażenia po jakim upadku. Oczywiście, mniej więcej - podkreślam. Są typowe upadki na obojczyk czy na wstrząśnienie mózgu. Była jednak sytuacja podczas jednej z młodzieżówek, że poważnie obawiałem się śmierci zawodnika. Biegłem i myślałem: Boże, on nie żyje. Nie ruszał się, nie dawał znaków życia, a uderzył z ogromną siłą. Na szczęście do dramatu nie doszło, a brak kontaktu był związany z utratą przytomności - tłumaczy. Jak się okazuje, nie tylko na żużlu rozgrywają się ludzkie dramaty, których naocznym świadkiem jest lekarz. - Znajomy opowiadał mi, jaki to był widok po paskudnej kontuzji Karola Bieleckiego, piłkarza ręcznego. Oko dosłownie wisiało mu na nitce. To działa nawet na najbardziej doświadczonych z nas. Zresztą i tak teraz dzięki dmuchanym bandom tych tragicznych upadków jest nieporównywalnie mniej. Mogę sobie tylko wyobrażać, jaki widok zastał np. lekarz przy upadku Joachima Maja, który kiedyś uderzył nieosłoniętą głową w twardy tor i płot. Ale to nasza praca. Na to trzeba być gotowym - kończy. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź