W motocyklach zakochany przez niemieckiego żołnierza Józef Jarmuła przyszedł na świat na Węgrzech, w obozie wojskowym. Był synem polskiego oficera. Pod koniec 1945 roku do ich domu zapukał żołnierz w niemieckim mundurze. Mówiąc po polsku, wyznał, że pochodzi z Rybnika i prosił o schronienie. Po powrocie do ojczyzny kolejny raz zapukał do drzwi Jarmułów. Okazało się, że to Paweł Dziura, żużlowiec. Szybko zaprzyjaźnił się z rodzicami małego Józefa i jego wizyty stały się regularne. - Przyjeżdżał do nas z odwiedzinami co roku na pięknym motorze, czerwonym Indianinie. Ja ten motor do dziś widzę w oczach - wyznał portalowi PoBandzie. - Mogłem na nim siadać i to było dla mnie ogromne przeżycie. Raz Dziura przewiózł mnie na tym motorze. Jak to żużlowiec, po wariacku. Posadził mnie na baku i tak się rozpędził, że moje ręce nie utrzymały kierownicy i oparłem się na jego korpusie. Ta przejażdżka to był moment, w którym ja, Jarmuła, zakochałem się w motocyklach i motoryzacji. Od tego momentu zacząłem kochać wszystko, co jeździ na kołach - mówił. Zobacz Interia Sport w nowej odsłonie! Sprawdź! Młody Jarmuła zakochał się w motocyklach, jednak nie w tych żużlowych. Ujeżdżał swoimi maszynami po szosach i wertepach. Pewnego dnia wybrał się jednak za namową kolegi do Rybnika, by pierwszy raz zobaczyć zawody czarnego sportu. - Nie mieliśmy pieniędzy, więc przeskoczyliśmy przez płot - wyznał. -Jak zobaczyłem te motory w parkingu, jak się grzały, bez teleskopów jakieś takie dziwne, to sobie pomyślałem, że będzie wiało nudą totalną. Pojadą sobie w kółko i tyle. Byłem już wtedy jako gówniarz zarozumiały i pewny siebie. Jak oni wystartowali w tych swoich maskach i wjechali w pierwszy łuk, to zamykałem oczy z przerażenia. Byłem pewny, że będzie karambol. Nic się jednak nie stało, a ja z coraz większym zainteresowaniem oglądałem zawody i dochodziłem do wniosku, że w porównaniu do zawodników jestem tak naprawdę "malutki". Emocje opadły i powiedziałem sobie, że pora spróbować tak jak oni - opisuje swój moment zakochania się w żużlu Jarmuła. Przyszły żużlowiec trafił wówczas do szkółki ROW-u. Przebił się przez ciężką konkurencję i miał już podchodzić do egzaminu na licencję, gdy przyszło wezwanie do wojska. Po odbyciu służby jako komandos starał się wrócić do sportu, jednak w Górniku nie było już dla niego miejsca. Odmówiono mu także w Opolu. Nieco przypadkiem trafił do Świętochłowic. Tam co prawda pozwolono mu jeździć, jednak mimo dobrych wyników nie mógł liczyć na odpowiedni sprzęt. Podczas jednego ze zgrupowań reprezentacji Polski Marek Cieślak namówił go na przeniesienie się do częstochowskiego Włókniarza. Gdyby nie "literki", byłby niedoścignionym mistrzem Jarmuła z miejsca stał się wielką gwiazdą nie tylko częstochowskiego, ale i ogólnopolskiego żużla. Nie zmieniał tego nawet fakt, że w gruncie rzeczy nie miał na koncie żadnych znaczących sukcesów. W całym kraju chwalono go za niesamowicie efektowny styl jazdy. - Chciałem wygrywać i musiałem wypuszczać przed siebie motor. Tak nikt wtedy nie jeździł. Wszyscy siedzieli z przodu i "jajami" pilnowali motocykla. Jarmuła siadał sobie w tyle i jechał na swoim rumaku. Z braku odpowiedniego dociążenia wynikały częste upadki, ale moja jazda wyglądała dla kibiców bardzo widowiskowo - tłumaczy w PoBandzie sam główny zainteresowany. -Gdyby na sukces zawodnika składał się jeden bieg, dwa, góra trzy, byłby Jarmuła mistrzem niedoścignionym - pisał Marek Cieślak w swojej autobiografii pt. "Pół wieku na czarno. - No ale na sukces pracowało się w pięciu odsłonach, tymczasem przejechanie "bez literki" pięciu wyścigów graniczyło dla niego z cudem. A to w taśmę wjechał, a to karambolik jakiś przygotował. Zawsze coś - wspomina dawny kolega z drużyny. Jarmuła był też jednym z pionierów "trash-talku", czyli wyprowadzania przeciwnika z równowagi za pomocą słownych docinek. Po latach, za sprawą Michaela Jordana, taki proces stał się bardzo popularny w całym świecie sportu. - Niejednokrotnie szedł się przebierać do szatni gości, a musicie wiedzieć, że całe swoje ciało owijał bandażami. Na wypadek karambolu, który - rzecz jasna - przewidywał z góry - opowiada Cieślak. - Wszyscy patrzyli, jak Józek wyciąga te wszystkie bandaże i zamienia się w mumię. Już wtedy mieli lekko dosyć. Jak wspomina były selekcjoner, pewnego razu moment kulminacyjny miał jednak dopiero nadejść. Jarmuła w końcu wstał: sztywny i cały na biało. Podszedł do najbliżej siedzącego zawodnika i zapytał: - Ty, jak się nazywasz? - zapytał. - Jestem Proch - odpowiedział Bolesław z Polonii Bydgoszcz, medalista IMP. -Zetrę cię dzisiaj na proch - zagroził, zerkając rywalowi głęboko w oczy.