Mistrzostwo było kwestią czasu W zasadzie od momentu pojawienia się na żużlowych arenach, Per Jonsson dawał do zrozumienia, że dysponuje wielkim talentem do tego sportu. Świadczyły o tym liczne udane występy na arenie międzynarodowej. Szwed został chociażby indywidualnym mistrzem świata juniorów (Abensberg 1985). Już jako junior reprezentował też swój kraj w różnego rodzaju imprezach seniorskich, takich jak mistrzostwa świata par czy indywidualne mistrzostwa świata. Liczono się z nim, choć de facto był dopiero na początku sportowej przygody. Szybko został także mistrzem Szwecji, dokonując tego trzy razy z rzędu (1986-1988). Stało się jasne, że tylko cud może zabrać mu tytuł mistrza świata, bowiem komuś takiemu podobne trofea są wyraźnie pisane. Jonsson dopiął swego w 1990 roku. W Bradford pokonał nie tylko swoich reprezentacyjnych kolegów: Jimmy'ego Nilsena i Henrika Gustafssona, ale także całą resztę najlepszych na świecie, z Hansem Nielsenem na czele. Swoją drogą, blisko złota był także dwa lata później we Wrocławiu. Zawalił tylko pierwszy bieg, ale to już wystaczyło, by przegrać z rewelacyjnym tego dnia Havelockiem, który sensacyjnie zdobył złoto. - Per i tak jeszcze swoje wygra - mówiono ze spokojem. Sam Szwed zapewne myślał tak samo. Był wówczas jednym z topowych żużlowców świata, miał 26 lat, więc wszystko było przed nim. Patrząc na jego jazdę, można było odnieść wrażenie, że jeszcze się na dobre nie rozkręcił. Wraz z Hansem Nielsenem, do Polski przyszła spora grupa bardzo mocnych obcokrajowców. W tym gronie nie zabrakło także Jonssona, który w 1991 roku podpisał umowę z Apatorem Toruń, stając się z miejsca wielką gwiazdą i idolem miejscowych fanów. Drużyna z grodu Kopernika zdobywała medale w lidze, a Szwed był jej bezsprzecznym liderem, notując średnie w granicach 2,500 w każdym niemal sezonie. To był wielki rozkwit jego kariery, bowiem świetnie jeździł także w Anglii i rozgrywkach międzynarodowych. Mówiono, że to może być wielokrotny mistrz świata. Brutalny koniec pięknej przygody 26 czerwca 1994 roku wydarzyło się jednak coś, co na zawsze zmieniło życie Pera Jonssona i zakończyła jego wspaniałą karierę. Podczas derbów Pomorza w Bydgoszczy zaliczył fatalny upadek, po którym stracił czucie w nogach. Uderzył wówczas w bardzo twardą bandę, w starciu z którą zawodnik praktycznie był bez szans. Choć widywano o wiele gorsze wizualnie upadki, od razu było widać, że stało się coś złego. Wielkie święto zamieniło się w tragedię świetnego sportowca. Mimo że toruńscy żużlowcy nigdy w Bydgoszczy lubiani nie byli, tak poważna sytuacja zaniepokoiła miejscowych fanów. Tak upadek zawodnika opisywany jest na stronie toruńskiego klubu: Do swojego czwartego startu, a dwunastego biegu zawodów, wyjeżdżał jako faworyt. Jego partnerem był Krzysztof Kuczwalski, natomiast rywalami: Zdzisław Rutecki i Waldemar Cieślewicz. Startujący z czwartego pola "Długi Per" nieco spóźnił wyjście spod taśmy, w pierwszym łuku zabrakło dla niego miejsca i z całym impetem uderzył w bandę. Wypadek nie wyglądał tragicznie, ale miał fatalne konsekwencje. Jonsson natychmiast został przewieziony do bydgoskiej kliniki, gdzie przeszedł operację złamanego piątego kręgu kręgosłupa. Po kilku dniach wrócił do Szwecji, gdzie po długiej i ciężkiej rehabilitacji udało mu się wsiąść na wózek inwalidzki. Stało się jasne, że to wspaniała opowieść pod tytułem "kariera Pera Jonssona" została brutalnie przerwana w trakcie. Zawodnik mógł osiągnąć jeszcze wiele wspaniałych rzeczy, zapewne niejeden raz byłby medalistą indywidualnych mistrzostw świata, bowiem w momencie odniesienia kontuzji miał zaledwie 28 lat. Śmiało można było stwierdzić, że miał przed sobą jeszcze co najmniej 10 lat ścigania. Los zadecydował jednak inaczej, a sam Jonsson mówił później, że do skutków jego upadku mogły przyczynić się kiepskie zabezpieczenia na stadionie Polonii. Faktycznie, bandy tam były bardzo twarde i rzadko kiedy amortyzowały uderzenie. Oddał im zdrowie, oni mu hołd Toruński klub poczuł się w obowiązku pomocy zawodnikowi, który odniósł poważną kontuzję, walcząc o punkty dla tego zespołu. Gdy tylko Per Jonsson poczuł się gotowy do tego, by po upadku pokazać się publicznie, przeprowadzono jego benefis. Odbył się on oczywiście w Toruniu w 1995 roku, a triumfował w nim Simon Wigg. Później Szwed wiele razy pojawiał się na meczach ligowych toruńskiej drużyny i w ogóle na spotkaniach żużlowych zresztą. Nie odciął się od tego świata, mimo że speedway zapewnił mu zarówno łzy wzruszenia, jak i krzyk rozpaczy po dramacie w Bydgoszczy. Na wielki gest zdecydowano się w związku z budową nowego stadionu w Toruniu, a więc Motoareny, na której miejscowi żużlowcy jeżdżą od 2009 roku. Ulicę prowadzącą bezpośrednio na obiekt nazwano właśnie imieniem Pera Jonssona, co rzadko się robi w przypadku osób żyjących. Muszą mieć one wybitne zasługi dla danego miejsca, ale uznano, że Jonsson takowe właśnie miał. To bardzo miły gest, świadczący o tym, że w Toruniu pamięta się o tym, czego dokonał ten zawodnik i przede wszystkim wyraża się wdzięczność za jego postawę. Na koniec warto wspomnieć o jeszcze jednej okoliczności, wpływającej na dodatkowy tragizm jego upadku z Bydgoszczy. Szwed o mały włos, a w ogóle by w tych zawodach nie pojechał. Miał kłopoty komunikacyjne, w ostatniej chwili wsiadł na prom. Planował nawet zostać w domu, by dłużej być z rodziną. Los jednak zdecydował za niego. Wydarzyła się tragedia, ale sam Jonsson mówi wprost, że niczego nie żałuje. Mało jest bowiem osób, które realizują swoje marzenie życia, a jemu przecież się to udało. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź