Pierwszy motocykl dostał dzięki siostrze. Do żużla namówiła go mama Jerzy Szczakiel swoje dzieciństwo spędził w Grudzicach - wówczas niewielkiej wsi, a dziś dzielnicy Opola. Wbrew obiegowej legendzie nie wychowywał się jednak w trudnej, ubogiej rodzinie. - Rzeczywiście, moja rodzina jest liczna, ale biedy nie doświadczyliśmy. W domu było sześć sióstr i brat, który miał talent do kolarstwa. Ścigał się nawet ze Stanisławem Królakiem i Bogusławem Fornalczykiem, sławami lat pięćdziesiątych. Mieliśmy trzy krowy, obora błyszczała, na podłodze nie można było znaleźć jednej niepotrzebnej słomki. Ojciec produkował lody, które sprzedawał w Opolu i okolicach. Ludzie przychodzili do niego z prośbą o pożyczki, bo wszyscy w Grudzicach wiedzieli, że "Szczakiel ma to Szczakiel da". Ojciec pożyczał, ale nikt mu nie oddawał. Ja nie byłem chytry, tylko oszczędny. Jak miałem do wyboru: kupić oranżadę czy napić się wody z sokiem to wybierałem wodę - mówił były żużlowiec w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" Swój pierwszy motocykl zawdzięcza... siostrze, która była ogromną pasjonatką kolarstwa. Jazdę na rowerze trenowała, jeżdżąc na nim codziennie wiele kilometrów, pracowała bowiem jako listonoszka. Pozwoliło jej to osiągnąć tak wielką formę, że wygrywała lokalne wyścigi. Nagrodą były w nich maszyny marki WFM. - Wygrała je trzykrotnie. Dwa sprzedaliśmy, a jeden został. Kiedy w niedzielę rano ojciec wyjeżdżał z domu z lodami, ja wsiadałem na motor. Pierwszy raz zdarzyło mi się to kiedy miałem sześć lat. Nauczyłem się prowadzić, ale nie dosięgałem nogami do ziemi i kiedy trzeba było zejść, przewracałem się razem z motorem. Im głośniej ojciec na mnie krzyczał, tym bardziej mnie to ciągnęło - wspominał mistrz. - Przyuważyła mnie mama i zaczęła zachęcać do sportów motorowych. Chciała, żebym zapisał się do szkółki w Kolejarzu Opole. A tata, o dziwo, wolał, żebym uprawiał kolarstwo, bo to bardziej bezpieczny sport. Tata nie był fanem żużla, za to namiętnie oglądał Wyścig Pokoju i marzył, żebym kiedyś wygrywał etapy w tym popularnym w czasach PRL-u wyścigu. Ja za to pokochałem żużel - wyznał w rozmowie z dziennikarzem Polsatu Sport, Tomaszem Lorkiem. Od schabowego z oficjelami wolał podglądać Maugera Przez całą swoją karierę mistrz świata związany był z Kolejarzem Opole. - Otrzymywałem propozycje z Niemiec, mogłem przenieść się do Gdańska. Nie chciałem. Z tęsknoty bym nie wytrzymał. Najlepiej czuję się w swoim domu - zdradził Rzeczpospolitej. -Klub był finansowany przez potężne państwowe przedsiębiorstwo, jakim były Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego, zatrudniające na Opolszczyźnie około czterech tysięcy ludzi. Jako początkujący zawodnik chodziłem do pracy w stolarni, a po zdobyciu Srebrnego Kasku już tylko na godzinę - dwie. To był rok 1969, miałem wtedy 20 lat. Zarabiałem początkowo 2 200 złotych miesięcznie, a potem podnieśli mi do 3 300. Za zdobycie tytułu mistrza świata otrzymałem 36 300 złotych. Można powiedzieć, że to była równowartość rocznego zarobku w ZNTK. Do nagród pieniężnych za dobre wyniki w zawodach dochodziły rzeczowe, więc nie można było narzekać - dodał. W środowisku Szczakiel nie uchodził za zbyt towarzyskiego, unikał tłumów, imprez i zabawy z kolegami. Na pierwszym miejscu zawsze stawiał rodzinę i sport. W 1970 roku pełnił funkcję rezerwowego podczas finału światowego IMŚ we Wrocławiu, pierwszej takiej imprezy w historii naszego kraju. - Burmistrz Wrocławia zaprosił wszystkich finalistów na kolację w ratuszu w przeddzień finału, ale szczwany lis Ivan grzecznie odmówił. Bał się zatrucia pokarmowego, a walczył o trzecie złoto IMŚ. Wygrał w cuglach. Zamiast iść na kolację, ślęczał przy motocyklach. Widziałem, jak postanowili z angielskim mechanikiem, że wybiorą silnik z niższym poziomem kompresji. Szlifowali cylinder itd... To były bezcenne obserwacje, ważniejsze od schabowego z ziemniakami i ogórkiem oraz przemówieniem władz - uważał opolanin. Koledzy z toru zapamiętali go jako osobę w pełni skoncentrowaną, małomówną, a nawet wybuchową. Marek Cieślak wspominał w swojej autobiografii pt. "Pół wieku na czarno" opolski finał Złotego Kasku w 1975 roku. Szczakiel zdobył wówczas komplet punktów dzięki fenomenalnym reakcjom pod taśmą. - Po zawodach siedzieliśmy w szatni: Jurek, Piotrek Bruzda ze Sparty Wrocław i ja. Wtedy Piotrek zażartował: "Jurek, czy to nie ktoś z Twojej rodziny dziś sędziował?". To oczywiste, że można się z sędzią umówić, iż zwalnia maszynę startową, odliczając na przykład do trzech. Ale to był żart. Zwykły żart! Tymczasem Szczakiel zerwał się z ławki i wymierzył Piotrkowi dwa potworne ciosy. Po chwili Bruzda miał na twarzy dwie śliwki i czar prysł. Jurek nie był już w moich oczach mistrzem świata, bo przecież zwyczajnie przywalił koledze w łeb. Od tej pory ze Szczakielem praktycznie nie gadam, choć chcę wierzyć, że go po prostu wtedy mocno poniosło. Bo na co dzień to przecież poczciwy i układny facet - pisał ówczesny selekcjoner polskiej reprezentacji. Szczakiel jak Zmarzlik - lepszy na świecie niż w Polsce Szczakiel na polskim podwórku nie osiągał wielkich sukcesów. Ani razu nie triumfował w nader prestiżowym wówczas "Złotym Kasku", nie ma również na koncie - podobnie jak choćby Bartosz Zmarzlik - indywidualnego mistrzostwa kraju. Uważany był raczej za rzemieślnika, a nie gwiazdę. Swoje miejsce w panteonie czarnego sportu wypracował sobie jednak tym, jak reprezentował Polskę na arenach międzynarodowych. Pierwszym wielkim sukcesem wówczas 22-latka było złoto parowych mistrzostw świata zdobyte wespół z legendą ROW-u Rybnik, Andrzejem Wyglendą. -Panie pułkowniku, ja mogę z nim jechać, ale mam jeden, zasadniczy warunek - Szczakiel ma zawsze startować po zewnętrznej stronie!" - miał powiedzieć Wyglenda ówczesnemu przewodniczącemu GKSŻ. - Jerzy nie potrafił jeździć przy krawężniku, zawsze wynosił się na "szeroką", więc gdy startował po mojej lewej stronie, to zawsze wywoził mnie gdzieś tam pod płot. Zresztą, już raz przez niego złamałem palca, podczas zawodów we Wrocławiu. Podobna sytuacja, po starcie pojechał prosto i wpakował mnie w "dechy". To było jednak kilka lat przed turniejem w Rybniku. Jakby to miało wyglądać na samych zawodach? My, jako para, gdzieś tam na zewnętrznej, a przeciwnik od razy by to wykorzystał i ścinał do "małej". Na to nie mogłem pozwolić - opowiadał w speedwaynews.