Nikt nie wierzył, że coś z tego będzie Żużlowcy to osoby o raczej drobnej posturze. Mało który zawodnik jest wysoki, bo to przeszkadza w jeździe, a do tego może przyczynić się do kontuzji kręgosłupa. Jerzy Rembas jako dziecko i młody chłopak był jednak tak mały, że nie sięgał do nóżek motocykla. - Podkradałem braciom WFM-kę z garażu, pchałem ją na górkę, podstawiałem cegły, żeby wdrapać się na siodełko - wspominał w rozmowie z Przeglądem Sportowym. - Potem koledzy lekko mnie pchali, włączałem bieg i już się jechało. Gdy przejechałem odpowiedni odcinek, zwalniałem bieg na luz i... zeskakiwałem z motocykla. Również od czasu do czasu podbierałem ojcu stary motocykl marki ,,Mińsk’’. Oczywiście ojciec coś tam podejrzewał, ale wszystko wydało się, dopiero kiedy miałem dość poważną kraksę. W składzie Stali pojawił się jednak bardzo krótko po zdaniu licencji i momentalnie zaczął odnosić sukcesy. Zdobył tytuł młodzieżowego mistrza Polski, stawał na podium Srebrnego Kasku. Ze swoją Stalą w lidze kolekcjonował medal za medalem, łącznie zdobył trzynaście (!) krążków - sześć złotych, pięć srebrnych i dwa brązowe. Jest ośmiokrotnym medalistą MPPK, zdobył także dwa srebra w IMP, ale najcenniejszego medalu nie udało mu się wyrwać. Praktycznie co roku w lidze osiągał średnią powyżej 2,000 i nieco słabsze pod tym względem były jedynie ostatnie lata jego kariery, kiedy też jednak solidnie punktował. Wiele razy bronił polskich barw w drużynowych mistrzostwach świata i z tych zawodów także wracał z tarczą. Dwa srebra (1976, 1977) i dwa brązy (1978, 1980) zdobyte w światowym czempionacie każą ustawiać go w jednym szeregu z największymi tamtych czasów: Edwardem Jancarzem czy Zenonem Plechem. Rembas był jednak zawsze niejako w cieniu gwiazd, choć sam do nich także należał. Miał ogromną szansę na zdobycie medalu także w indywidualnych zmaganiach, ale można śmiało stwierdzić, że zabrakło mu odrobiny szczęścia. Tego szczęścia, które oprócz sportowej klasy musi mieć zawodnik, chcący coś dużego wygrać. Miał być rezerwowym, a metr dzielił go od brązu Podczas finału IMŚ w 1978 roku na legendarnym stadionie Wembley, Jerzy Rembas jechał jak z nut. Ten obiekt już samym swoim klimatem przestraszył wielu dobrych żużlowców, ale nie Polaka. Miał na koncie 11 punktów, co uprawniało go do udziału w barażu z Amerykaninem Scottem Autreyem oraz Brytyjczykiem Davem Jessupem. Wszyscy oni mieli na koncie tyle samo punktów, więc zwycięzca brał wszystko, w tym przypadku brąz w zmaganiach najlepszych żużlowców globu. Polak dobrze wystartował, ale popełnił błąd, przez który ostatecznie dojechał trzeci, a w końcowej klasyfikacji zajął piąte miejsce. W tym wyścigu nikt by nic Jurkowi nie zrobił, gdyby on nie wyjechał na zewnętrzną. Na Wembley robił się pas przy krawężniku. Taki na metr, dwa. Tam była przyczepność. Kto z niego wyjechał, tracił pozycję i przegrywał - wspominał na łamach Gazety Lubuskiej Bogusław Nowak, przyjaciel Jerzego Rembasa z gorzowskiej Stali.- Przy odrobinie szczęścia powinienem był zająć tam trzecie miejsce - mówił z kolei sam Rembas. Można zatem zaryzykować stwierdzenie, że to ten metr lub dwa dzielił Polaka od historycznego osiągnięcia, bowiem nigdy żaden nasz zawodnik na Wembley medalu nie zdobył. Najciekawsze jest to, że Rembas w tych zawodach... w ogóle nie był przewidziany do startu. Przypisana była mu rola rezerwowego, ale na turniej nie dotarł Niemiec, Hans Wassemann. Polak wykorzystał okazję i bez żadnej presji pojechał po świetny wynik. Historia bliźniaczo podobna do tej z udziałem Wojciecha Załuskiego, który w finale IMP miał być rezerwowym, a zdobył złoty medal. Rembas ostatecznie skończył bez medalu, ale jego wynik uznano za bardzo dobry, bowiem w takiej obsadzie być piątym na świecie to naprawdę wielkie osiągnięcie, zwłaszcza dla żużlowca, który nie liczył nawet na jeden bieg. Wielki, ale nie wszędzie doceniany Wydaje się, że Jerzy Rembas nie jest aż tak ceniony, jak powinien być w związku z ogromnymi sukcesami, jakie odnosił na żużlowym torze. Przeciętny kibic zapytany o największych polskiego speedwaya powie: Jancarz, Woryna, Plech, Cieślak, Smoczyk, Połukard, Wyglenda czy Szczakiel. Jeśli jednak przyjrzeć się tytułom zdobytym przez Rembasa, co najmniej dorównuje wymienionym nazwiskom, a niektóre wręcz przerasta. Wiedzą to kibice w Gorzowie, którzy swego czasu nie dawali mu spokoju. - Na pewno mogę powiedzieć, że kibice oraz klub pamiętają o mnie, oraz o moich kolegach. To przyjemne. Kibice zawsze byli ciekawi, jak ten sport wygląda od kuchni. Zaczepiany byłem i na ulicy, i na przystanku, i w sklepie. I wcale się temu nie dziwiłem. Kibic chciał się przecież dowiedzieć ode mnie tego, czego o żużlu nie wie. Ale sława ma swoje plusy i minusy. Nieraz aż unikałem ludzi, bo ileż razy można opowiadać o tym samym? - mówił we wspomnianej gazecie, czym dawał do zrozumienia, że w swoim mieście był postacią legendarną, ale na skalę kraju nieco zapomnianą. Historia Jerzego Rembasa pokazuje zatem, jak niewiele dzieli czasem człowieka od wielkiej, niepowtarzalnej rzeczy. Polak zdecydował się zmienić tor jazdy w najważniejszym biegu swojego życia i przypłacił to brakiem medalu. Tak czy inaczej, w świadomości zaznajomionego z historią kibica funkcjonuje jako wielka ikona nie tylko gorzowskiego speedwaya. Jest pamiętany także jako jeden z najlepszych startowców, dysponujący fenomenalnym refleksem, porównywalnym do Mariusza czy Rafała Okoniewskich. Na żużlu spędził ponad 20 lat i uznał, że tyle wystarczy. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź!