Wolał Zawiszę od Apatora Jacek Krzyżaniak był idealnym materiałem na żużlowca. Na czarnych torach ścigał się jego ojciec, który namawiał syna do pójścia w jego ślady. Na początku młodszemu z Krzyżaniaków w głowie bardziej niż motocykle siedziała jednak piłka nożna. Grał w juniorskich zespołach toruńskiego Pomorzanina i marzył o transferze do bydgoskiego Zawiszy. Nie mógł jednak przebić się na wystarczająco wysoki poziom, więc postanowił spróbować swoich sił na torze. Pierwsze kroki na żużlówce stawiał bardzo późno, bo w wieku 19 lat. Czynił jednak błyskawiczne postępy i po trzech miesiącach podszedł w Częstochowie do egzaminu na licencję. - Przyrzekłem sobie, że jeśli zdam za pierwszym razem, to zostanę żużlowcem. Inaczej zrezygnuję - wyznał Gazecie Pomorskiej. Rok później zadebiutował w barwach Apatora podczas domowego meczu z Kolejarzem Opole, gdy trybuny przy Broniewskiego 98 były zapełnione do ostatniego miejsca. - Boże, jaki ja byłem nerwowy! Po zaciętej walce zdobyłem swój pierwszy punkt. Chyba cudem dojechałem do mety. Nie mogłem opanować motocykla i nawet przejechałem po trawie. Na szczęście sędzia tego nie zauważył - wspominał. Zalali tor, ale w kałużę wjechał Drabik Przez 10 lat startów w toruńskim Apatorze zdobył dla macierzystego klubu 7 medali Drużynowych Mistrzostw Polski, w tym najważniejszy - złoty w 1990 roku. Po przegranym finale sezonu 1996 kolega z drużyny - Tomasz Bajerski oskarżył go o niesportową postawę w walce przeciwko częstochowskiemu Włókniarzowi. Obecny trener Apatora postawił wówczas działaczom Apatora ultimatum. - Albo w Toruniu zostanę ja, albo on - zakomunikował prezesowi. Działacze postawili na Krzyżaniaka, Bajerski przeniósł się do Stali Gorzów. Rok później w Częstochowie Krzyżaniak osiągnął największy sukces w całej swojej sportowej karierze - tytuł indywidualnego mistrza Polski. Zawody przeszły do historii z uwagi na liczne kontrowersje pod ich koniec. Zwycięzcę miał wówczas wyłonić bieg dodatkowy, w którym pod taśmą stanęli Krzyżaniak i Sławomir Drabik - ulubieniec lokalnej publiczności. Po wyborze pól startowych trener częstochowian, Marek Cieślak zdecydował o dodatkowym wyjeździe polewaczki. Próbowano spreparować tor na korzyść lokalnego zawodnika. Sprawiedliwości stało się jednak zadość - to Drabik wpadł w niesamowicie mokrą nawierzchnię na pierwszym łuku i stracił panowanie nad swoją maszyną. Częstochowianin uniknął co prawda upadku, jednak podczas jego walki z własnym motocyklem Krzyżaniak uciekł mu na uniemożliwiającą pogoń odległość. Kibice Włókniarza byli wściekli, po wjeździe na metę obrzucili torunianina wszystkim, co tylko mieli pod ręką. Z trybun leciały butelki, zapalniczki, a nawet monety. Zrzutka na własny transfer Okazało się, że już rok po zdobyciu mistrzostwa Polski przyszło mu pożegnać się z Apatorem. Ciężko powiedzieć, by drogi toruńskiego klubu i ich świetnego wychowanka rozeszły się w pokojowej atmosferze. Torunianie oczekiwali za transfer żużlowca sumy 435 tysięcy złotych, podczas gdy z jego umowy wynikało, iż suma odstępnego wynosi 85 tysięcy mniej. Działacze tłumaczyli tę rozbieżność inflacją. WTS Wrocław postanowił nie czekać na pokojowe rozstrzygnięcie sporu z Apatorem. Jak podaje portal speedway.hg.pl, wrocławianie zapłacili oczekiwaną przez torunian kwotę, po czym postanowili walczyć o zwrot nadwyżki na drodze sądowej. Nie bez wpływu na taką decyzję był fakt, że połowę z kwoty 85 tysięcy dopłacił do swojego transferu sam Krzyżaniak. Sąd pierwszej instancji nakazał co prawda torunianom zwrot pieniędzy, jednak po apelacji wyrok został zmieniony. Żużlowiec musi się bać Krzyżaniak zdobył w toruńskim klubie nie tylko worek pełen medali i renomę klasowego zawodnika, ale także... swoją żonę, Aleksandrę. - Pracowałam w księgowości w Apatorze, kiedy Jacek był początkującym żużlowcem - wspominała w Gazecie Pomorskiej. - Przed meczami prowadziłam przedsprzedaż biletów a on, wtedy jeszcze kędzierzawy blondyn, przynosił mi do kasy frytki i lody - zdradziła. Bycie żoną i matką dzieci żużlowca to ciężki kawałek chleba. Wielu z nich, tak jak wówczas Krzyżaniak, żyje w ciągłych rozjazdach - Bardzo tęskniłem za żoną i córkami, starałem się poświęcać im każdą wolną chwilę. Ola z dziećmi przyjeżdżała też czasami do Wrocławia. Dojazdy były męczące, ale trasę Toruń-Wrocław znamy na pamięć - wspominał Krzyżaniak. Bolesne dla najbliższych każdego zawodnika jest też ryzyko, które wiąże się z jazdą na żużlu. W tym jednak wypadku najbliżsi torunianina mogli czuć się jednak nieco bardziej komfortowo niż rodziny większości jego kolegów z toru. Uchodził on bowiem przez całą karierę za wzór żużlowego dżentelmena, jeśli chodzi o styl jazdy. - Ścigam się tak, by nikomu nie zrobić krzywdy. Żużlowiec powinien wyznaczyć sobie granicę, której nie może przeskoczyć. Musi się bać, bo wtedy nikt nie ucierpi z powodu jego głupoty - twierdził. Połamał obie ręce, ale rąk nie załamywał To właśnie kwestie rodzinne przeważyły o jego rozstaniu z WTS. Do pozostania w stolicy Dolnego Śląska nie przekonały go ani 2 medale drużynowych i 3 indywidualnych mistrzostw kraju zdobyte w czerwono-żółtym plastronie, ani przyjaźń łącząca go z ówczesnym szkoleniowcem wrocławian - Markiem Cieślakiem. Chciał być bliżej domu, więc Wrocław nie wchodził w rachubę. Wybrał jednak nie powrót do macierzystego Apatora, a dołączenie do lokalnego rywala - Polonii Bydgoszcz, w której trwała jeszcze "era Gollobów". Niestety, w sezonie 2003 nie pomógł Gryfom w wywalczeniu mistrzostwa kraju. Już w pierwszym meczu sezonu złamał obie ręce na torze w Zielonej Górze. Powrócił do jazdy dopiero u schyłku sezonu, ale jego formie daleko było do poziomu sprzed upadku. Polonia w sezonie 2003 zdobyła brąz, a jesienią o zmianie barw klubowych poinformowali Tomasz i Jacek Gollobowie - klan przeniósł się do Unii Tarnów. Polonia szybko z ligowej potęgi stała się głównym kandydatem do spadku. Wbrew oczekiwaniom ekspertów uniknęli jednak pierwszej w historii klubu degradacji. Spora w tym zasługa fenomenalnego Andreasa Jonssona, ale spory wkład w utrzymanie miał także właśnie Krzyżaniak, mimo iż jego jazda wciąż nie przypominała tej sprzed feralnej kontuzji. Po sezonie 2005 postanowił spróbować odbudować się w niższej lidze i przeniósł się do GKM-u. Od żużla nie odciągnął go nawet nowotwór Sezony 2006-2007 przyniosły mu co prawda niezłe wyniki, podczas drugiego z nich udało mu się nawet osiągnąć na pierwszoligowych torach średnią ponad dwóch punktów na mecz. Niestety, w jednym z meczów uczestniczył w groźnym karambolu. Z ogromnym impetem uderzył głową w bandę i znalazł się w długiej śpiączce, po której przyszedł czas na jeszcze dłuższą rehabilitację. Powrócił jeszcze co prawda na jeden mecz GKM-u w 2008 roku, ale ostatecznie jako 40-latek zdecydował się zakończyć karierę zawodniczą. Cóż za paradoks, że ten sam Krzyżaniak, który jako nastolatek nie za bardzo garnął się do żużla, po zakończeniu kariery nie potrafił całkowicie od niego odejść. W 2009 roku organizował w Toruniu swoje pożegnalne zawody, które nie doszły jednak do skutku ze względu na chorobę nowotworową zawodnika. Bezpośrednio po zakończeniu kariery otrzymał też propozycję współpracy z Markiem Cieślakiem przy prowadzeniu kadry narodowej. Próbował również - najpierw do spółki z Janek Ząbikiem, a potem samodzielnie - pracy z młodzieżą Unibaxu. Niestety, jego praca nie przynosiła zadowalających efektów. Dziś ciężko powiedzieć czy to ze względu na szkoleniowca, czy niezbyt rokujących adeptów. Wszak z pustego i Salomon nie naleje. Dziś Jacek Krzyżaniak pełni funkcję komisarza toru. Uchodzi za jednego z największych w Polsce ekspertów w tej dziedzinie. Kiedy pozwala mu na to czas, wciąż pojawia się także na żużlowych trybunach, szczególnie w Toruniu. W zeszłym roku podczas "Retro-Derbów Kujaw i Pomorza" miał nawet okazję wystartować na toruńskiej MotoArenie. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź!