W tajemnicy przed rodzicami Huszcza wychowywał się w Krępie - niewielkiej wsi, która dziś jest już integralną częścią zielonogórskiej aglomeracji. Swoją przygodę z motoryzacją rozpoczynał, dosiadając motoroweru swojego ojca podczas wycieczek tamtejszymi polnymi drogami. Jego następną maszyną został motocykl WFM. - Była droga żużlowa koło fabryki tektury w Krępie, fajnie ubita. I zakręt w lewo, do fabryki. Tam pierwsze ślizgi żużlowe ćwiczyłem. To było bardzo niebezpieczne, bo przy drodze rosły potężne buki, stał betonowy płot... Ale te półślizgi nieźle mi wychodziły - opisywał swoje początki Gazecie Lubuskiej. Na żużlowy stadion w Zielonej Górze przyszły ulubieniec całego miasta trafił za pośrednictwem brata w latach sześćdziesiątych. Młody Huszcza bez pamięci zakochał się w czarnym sporcie. Dość powiedzieć, że podczas bierzmowania przyjął imię Zbigniew na cześć ówczesnej gwiazdy lubuskiego speedwaya - Marcinkowskiego. Do szkółki Falubazu trafił w 1974 roku na skutek niewielkiego oszustwa. Młodzieniec potrzebował pisemnej zgody rodziców na rozpoczęcie treningów, jednak był pewien, że jego opiekunowie nie pozwolą mu na spróbowanie sił w tym groźnym i brutalnym sporcie. Dokument podpisała więc jego siostra. Złe dobrego początki Ligową licencję zdał już rok później i jeszcze we wrześniu 1975 zadebiutował w ligowych rozgrywkach podczas drugoligowej rywalizacji zielonogórzan z łodzianami. Zawody nie okazały się być dla niego udane. Złamał nogę w stawie skokowym i na kolejny wyjazd na tor musiał czekać aż do następnego sezonu. Jego pierwszy duży sukces - puchar przewodniczącego Zarządu Zakładowego ZSMP Lubuskiej Fabryki Zgrzeblarek Bawełnianych (wówczas były to zawody dość prestiżowe, a w każdym razie bardziej niż sugeruje to ich nazwa) - zdobył już na początku 1976 roku. Zielonogórscy kibice widzieli w nim nadzieję na odbudowę potęgi zielonogórskiego żużla, która w poprzednich latach znacznie osłabła. Uwielbienie kibiców już na tak wczesnym etapie kariery jest całkowicie zrozumiałe, jeśli przytoczy się jak ambitnym zawodnikiem był młody Andrzej Huszcza. - Po pięciu startach Alfred Siekierka z Kolejarza Opole miał 12 punktów. Ja też miałem 12, ale przed sobą jeszcze jeden bieg. I w tym wyścigu jechałem drugi, za Andrzejem Marynowskim z Wybrzeża Gdańsk. Dziś trenerzy powiedzieliby mi: trzymaj spokojnie to drugie miejsce. Ale wtedy? Ja miałem jechać drugi? A w życiu! Zaatakowałem i upadłem na d... A dodatkowy bieg z Siekierką przegrałem. Był wtedy w większym gazie niż ja. I nigdy nie zdobyłem Brązowego Kasku - wspominał finał Brązowego Kasku w 1976 roku na łamach "Gazety Lubuskiej". Jak w "Czterech Pancernych" W 1979 roku 22-letni Huszcza wraz z o rok starszym Henrykiem Olszakiem odnieśli okazałe zwycięstwo w Mistrzostwach Polski Par Klubowych na stadionie przy ulicy Wrzesińskiej w Gnieźnie. Młodzi zielonogórzanie zostawili wówczas w polu dużo bardziej doświadczonych kolegów. 2 lata później przyszedł czas na pierwsze Drużynowe Mistrzostwo Polski. Falubaz był wówczas prawdziwym hegemonem, dominującym szczególnie na domowym torze. Większość rywali nie przekraczała przy ulicy Wrocławskiej 30 punktów - 34 oczka zdobyła drużyna Stali Gorzów, a 44 Polonia Bydgoszcz (w meczu z Gryfami Huszcza nie wystąpił). To właśnie Olszakowi żużlowiec zawdzięcza swój najsłynniejszy, obok "niezniszczalnego i niezatapialnego", przydomek - "Tomek". - Ja bardzo mało mówiłem. Któregoś razu jechaliśmy w pięciu na jakieś zawody. I siedziałem cichutko jak mysz pod miotłą. Ale w pewnym momencie coś tam powiedziałem. A Jurek na to: "Tomek, nie piskaj". Jak w "Czterech pancernych...". I tak już zostało. - wspomina Huszcza.