Jazdy z nim obawiali się nawet koledzy Henryk Gluecklich pasją do jazdy zaraził się podczas nauki. Jako młody chłopiec pobierał praktyki w warsztacie motocyklowym w Rybniku prowadzonym przez Karola Philippa - brata Mariana, wielokrotnego reprezentanta Polski. Serwis cieszył się w okolicy ogromną estymą - z jego usług korzystali Tkocz, Maj, Wyglenda, Woryna i wielu innych lokalnych żużlowców. Testując naprawiane maszyny, młody Gluecklich uczył się żużlowego fachu. Z wygłupów między straganami lokalnego targowiska płynnie przeszedł do słynnej rybnickiej szkółki trenera Wieczorka, który wcześniej wypuścił spod swych skrzydeł choćby Antoniego Worynę czy Andrzeja Wyglendę. Niestety, mimo sporego drzemiącego w nim potencjału Gluecklich miał niemałe problemy z wywalczeniem sobie miejsca w ligowym składzie. Nikt nie myślał wówczas o przepisie zmuszającym kluby do wystawiania dwóch młodzieżowców, a rybniczanie byli przecież istnym dream-teamem - hegemonem pierwszoligowych rozgrywek. Od pierwszych chwil spędzonych na motocyklu wyróżniał się przede wszystkim wielką brawurą. - Jego starszy kolega z pracy w firmie Peberol, nieżyjący już dziś p. Zygmunt Cyrus opowiadał, że tylko raz dał się gdzieś podwieźć przez Henia na motocyklu. Pożałował tego prędko. W połowie drogi poklepał "szofera" i zrezygnował z dalszej jazdy. Powiedział, że to jest ponad jego psychiczną wytrzymałość -wspominał śląski dziennikarz Stefan Smółka na łamach Sportowych Faktów. Mieszkał na stadionie, trenował po pracy Szukając częstszych okazji do startów, przeniósł się w 1963 roku do Bydgoszczy. Nie była to może potęga rzędu Górnika z Woryną i Wyglendą, jednak niektórzy zawodnicy Polonii (jak choćby Mieczysław Połukard, Norbert i Rajmund Świtałowie czy Edward Kupczyński) również nie wypadli przecież sroce spod ogona. To właśnie od tych doświadczonych żużlowców Gluecklich nauczył się najwięcej. Zanim osiągnął status legendy Polonii, musiał się sporo napocić. Gluecklich nigdy nie był zbyt zamożnym człowiekiem, jednak początki jego pobytu nad Brdą były wyjątkowo trudne nawet dla niego. Pomieszkiwał na stadionie, w dzień chodził do pracy, po południu trenował. Później co prawda dostał milicyjny etat i stać było go na wynajem mieszkania, jednak z pewnością można zaliczyć go do grona mistrzów, którzy hartowali swój talent w bardzo ciężkich warunkach. Szczególnie zmotywowany przyjeżdżał zawsze na tor w Rybniku. To właśnie tam zdobył z resztą swój pierwszy komplet punktów. Napędzała go chęć udowodnienia śląskim działaczom, jak bardzo pomylili się, nie dając mu szansy na starty w zielono-czarnym plastronie. -Każdy przyjazd Henia meczom w Rybniku dostarczał dodatkowego smaczku. Red. Jan Ciszewski już na długo przed każdym meczem z Polonią ekscytującym głosem zapowiadał przez mikrofon bratobójcze pojedynki na torze. I walka była zawsze gwarantowana. Glücklich był mistrzem orbity, jak szedł po bandzie, to dechy trzeszczały - pisze Smółka. Rozpalał bydgoski tor - dosłownie i w przenośni. W barwach Polonii - pod czujnym okiem Mieczysława Połukarda, który jeszcze jako zawodnik przejawiał niesamowitą smykałkę trenerską - bardzo szybko rozwinął swe skrzydła. Powszechnie wiadomo przecież, że tor przy Sportowej 2 premiuje zawodników jeżdżących odważnie, zdrapujących szprycę z band tylnym deflektorem. Zanim bydgoszczanie pokochali Tomasza Golloba, czynił to właśnie Henryk Glucklich. Nazywano go "małym wojownikiem" ze względu na ogromną wolę walki i filigranową posturę. W 1971 roku wykręcił najwyższą średnią biegopunktową w lidze i poprowadził Polonię do złota Drużynowych Mistrzostw Polski. Co ciekawe, przed ostatnim meczem, w którym bydgoszczanie mieli dopełnić wszelkich formalności nad miastem przeszła ogromna ulewa. Wszystkim wydawało się, że kibice muszą rozejść się do domu i odłożyć fetę na kolejny tydzień, jednak Gluecklich tego uniknął. Załatwił kilka cystern paliwa lotniczego z lokalnego lotniska, które zostały wylane na tor. Po usunięciu wszystkich osób z części trybun i murawy... podpalił zwiniętą kartkę i rzucił na owal. Nawierzchnia przy Sportowej stanęła w płomieniach. Została wysuszona i zawody mogły się odbyć. Rok później na tym samym stadionie miał szansę wywalczyć czapkę Kadyrowa. Ulubieniec gospodarzy - zgodnie z oczekiwaniami - przechodził zawody jak burza. Niestety, defekt w ostatniej serii pozbawił go praktycznie pewnego już złota IMP. Ostatecznie uplasował się na trzeciej pozycji za Zenonem Plechem i Pawłem Waloszkiem dołączając tym samym do tego drugiego w elitarnym gronie świetnych żużlowców, którym nigdy nie udało się wywalczyć indywidualnego mistrzostwa kraju. Panowie mają tam nader doborowe towarzystwo - choćby Jerzego Szczakiela i (przynajmniej póki co) Bartosza Zmarzlika. Joker, który pokonał Maugera Gluecklich wsławił się nie tylko w historii bydgoskiego, ale również ogólnopolskiego czarnego sportu. Z reprezentacją kraju 4-krotnie stawał na podium Drużynowych Mistrzostw Świata. W 1969 roku udało im się nawet zwyciężyć w finale tych zawodów. W niespodziewanym triumfie Polaków na torze w Rybniku Gluecklich pełnił rolę swoistego jokera. Podczas pierwszego startu zanotował defekt, a później dwukrotnie zastąpił go rezerwowy - Andrzej Pogorzelski. Mały wojownik wrócił pod taśmę w ostatniej serii - od razu na wyścig z wielkim Ivanem Maugerem. Ku zaskoczeniu wszystkich (a przede wszystkim Nowozelandczyka) zawodnik Polonii Bydgoszcz przepiękną szarżą pod płotem wyprzedził legendę zza oceanu i "przyklepał" złoto dla biało-czerwonych. Mówili o nim chory kot, bo był chudy i wymizerowany Heniek nie miał żużlowej sylwetki. Opowiadał za to niesamowite kawały, z których się pierwszy śmiał. Uwielbiał dowcip z monetą. Ktoś ją chował, a on udawał, że szuka, a właściwie to smarował gościowi twarz beretem umazanym w sadzy - wspominał kolegę z kadry Zenon Plech, kiedy umieszczał go w swojej subiektywnej "drużynie wszechczasów" polskiego żużla.