Budził skrajne emocje Amerykanie to naród dość specyficzny w podejściu do życia i ludzi. Z pozoru to osoby wiecznie uśmiechnięte, zadowolone i pełne pozytywnej energii. Na pierwszy rzut oka trudno pomyśleć, że z takim człowiekiem dałoby się w ogóle pokłócić. Podobne wrażenie sprawiał także Greg Hancock. Niemal na każdym zdjęciu, niezależnie od czasu, miejsca i okoliczności, zawodnik jest uśmiechnięty od ucha do ucha i widać u niego spokój, radość i luz. Stąd też spora część kibiców go za to z miejsca pokochała. Nigdy nie stronił od zdjęć czy rozmów z kibicami i dziennikarzami (nawet po słabym meczu, a to warte odnotowania). Rozdawał autografy tak długo, aż wszyscy zainteresowani je otrzymali. Gdy wyjeżdżał po zawodach z parku maszyn, żegnał się z każdym, łącznie z osobami otwierającymi bramę i ochroniarzami. Greg bardzo cenił sobie jednak pieniądze i rzetelność działaczy wobec niego. Często zmieniał kluby, łącznie w Polsce zaliczył aż dziesięć ośrodków. Potrafił zaliczać niewytłumaczalne absencje i spóźnienia na mecze, a potem okazywało się, że po prostu popadł w konflikt z działaczami lub miał za coś niezapłacone. Wychodził z założenia: jaka płaca, taka praca. Jego najgłośniejszym spóźnieniem było jednak akurat to przypadkowe - w 2012 roku na mecz z Unibaksem Toruń, kiedy to miał problemy komunikacyjne. Cała sytuacja wywołała wówczas wielkie zamieszanie, bo sędzia Piotr Lis orzekł walkower, a potem okazało się, że źle policzył KSM. Warto dodać, że spóźnienie Hancocka wynosiło... sześć minut. Hancock wybierając klub wyraźnie kierował się względami finansowymi i tak też trafił - sensacyjnie zresztą - do II ligi pod koniec 2017 roku, kiedy dał się zwieść obietnicom Ireneusza Nawrockiego. Podobnie zresztą jak wielu innych zawodników. Jak ta historia się skończyła, wszyscy pamiętamy. Było mnóstwo oszukanych osób, a wdowa po Tomaszu Jędrzejaku do dziś nie otrzymała pieniędzy. Sam Hancock już w trakcie sezonu zorientował się, co jest grane i zaczął odmawiać przyjazdu na mecze. W rozgrywkach był niemal poza zasięgiem. Niemal, bo zdarzały mu się szokujące porażki, jak np. ta... ze Stanisławem Burzą. Życie zaczyna się po 40-tce W historii żużla Greg Hancock jest jednym z najbardziej utytułowanych zawodników, jacy kiedykolwiek pojawili się na torach. Swój pierwszy tytuł mistrza świata zdobył w 1997 roku, kiedy to na dwa lata Amerykanie przejęli światowy czempionat (rok wcześniej najlepszy był Billy Hamill). Przez wiele kolejnych lat Hancock z lepszym bądź gorszym skutkiem utrzymywał się w czołówce, długo nie opuszczając żadnego turnieju GP. Przez 20 lat był jedynym człowiekiem na ziemi, który był na każdym turnieju Grand Prix i miał to rzeczywiście oficjalnie potwierdzone. Ostatecznie kontuzja zabrała mu możliwość śrubowania rekordu. W 2011 roku, a więc po 14 (!) latach Hancock ponownie zdobył złoto. Było to wówczas zaskoczeniem, bo po pierwsze wiele osób było pewnych, że kolejny tytuł wywalczy będący na fali Tomasz Gollob. Polaka pokonały jednak przelotowe tłumiki. Więcej spodziewano się także po Jasonie Crumpie. Ostatecznie wyszło tak, że gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Hancock wyraźnie uwierzył, że da się z kariery wyciągnąć jeszcze więcej. I zrobił to. W 2014 roku znowu był najlepszy. Osiągnięcie powtórzył dwa lata później, choć bądźmy szczerzy - najlepszy był wówczas Jason Doyle. Na skutek kontuzji opuścić jednak dwa turnieje i skorzystał z tego Hancock. Mimo zbliżania się do 50-tki Greg cały czas jeździł skutecznie, równo i odważnie. Wydawało się, że może być to zawodnik, który pobije wiele rekordów dotyczących wieku żużlowca. Istotną rolę odgrywał tutaj jego styl, który zapewniał mu stosunkowo małą liczbę kontuzji. Amerykanin był typowym startowcem. Kiedy wyjście spod taśmy mu nie wyszło, raczej rzadko potrafił coś zdziałać na dystansie. Uwielbiał jazdę przy krawężniku i raczej rzadko widywano u niego spektakularne ataki po dużej. Raczej jedynie był w ten sposób wyprzedzany, często na ostatnim łuku tracąc zwycięstwa w turniejach. Choroba żony zmieniła życiowe priorytety Po nieudanej przygodzie ze Stalą Rzeszów, Hancock postanowił zagrać va banque i nie podpisał kontraktu w Polsce na sezon 2019. Wiedział, że wiosną klub pilnie potrzebujący wzmocnień, przyjdzie do niego na kolanach. I do tego zaakceptuje wysokie jak zwykle żądania finansowe zawodnika. Wydarzyło się jednak coś, co zepchnęło żużel na drugi plan. U małżonki Grega zdiagnozowano nowotwór, a sam żużlowiec zawiesił, a wkrótce zakończył karierę. Postąpił bardzo mądrze, nikomu przecież nie musiał niczego już udowadniać. Obecnie jego żona ma się już dobrze, a sam Greg nie żałuje decyzji o zjechaniu ze sceny. Gdy wspomina się jednak zawodnika, trudno o jednoznaczną ocenę. W pamięci wielu polskich kibiców Hancock zostanie jako tzw. "złotówa", czyli żużlowiec biegający po klubach i szukający tego, który zapłaci mu najwięcej. W 2016 roku Greg zrobił także bardzo brzydką rzecz wobec Bartosza Zmarzlika. Podczas finałowego GP usiłował wpłynąć na podział medali, puszczając przed siebie Chrisa Holdera. Został za to wykluczony, a potem się obraził i nie jechał do końca zawodów, mając już zapewnione złoto. Wywołało to ogromny niesmak, choć Hancock tłumaczył, że po prostu miał defekt. Amerykanin ma syna, który już zaczyna jeździć w dorosłym żużlu. Wilbur wkrótce może pojawić się w poważnych międzynarodowych zawodach. Ma wsparcie swojego ojca i świetny start do kariery. Jeśli tylko posiada również taki refleks jak ojciec i umiejętność opanowania nerwów, możemy być pewni, że nawiąże do sukcesów Grega. Samo nazwisko będzie już jednak na tyle głośne, że młodzian od początku będzie od lupą zarówno mediów, jak i kibiców na całym żużlowym świecie. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź