Kamil Hynek: Dodzwoniłem się do najszczęśliwszego prezesa w Polsce? Grzegorz Leśniak, prezes Cellfast Wilków Krosno: Nie wiem czy do najszczęśliwszego, ale z pewnością po tym inauguracyjnym domowym maratonie nastroje nam dopisują. Osiągnęliśmy maksymalny możliwy wynik i dzięki czterem punktom zdobytych na zespołach z Torunia i Grudziądza złapaliśmy oddech. GKM i Apator słabo weszły w sezon więc wygrane w obu meczach były raczej obowiązkiem? - Pamiętajmy, że jesteśmy tylko beniaminkiem. Te dwa wyniki wzięlibyśmy w ciemno, bo uważam, że dobrym rezultatem byłoby zwycięstwo chociaż w jednym z tych spotkań i najlepiej z Grudziądzem, który jest naszym rywalem w walce o utrzymanie. Wyszło tak, że zgarnęliśmy pełny pakiet, plan wykonaliśmy w stu procentach, więc normalne, że ta radość i satysfakcja jest większa. Liga jest bardzo wyrównana, każde "oczko" może zaważyć o być albo nie być któregoś z kubów. Kibice mogli świętować w niedzielę po meczu z drużyną z Grudziądza do oporu, nikt nie musiał rzucać kierownikom na biurko L4, albo brać urlopów na żądanie, ponieważ poniedziałek z urzędu był wolny. Pan o której zmrużył oko? - Krosno poszło spać bardzo późno. To było piękne i wymarzone zwieńczenie półrocznych przygotowań do inauguracji w PGE Ekstralidze. Ja położyłem się dość wcześnie i wstałem skoro świt, bo w poniedziałkowy poranek odwoziłem na lotnisko w Rzeszowie Jasona Doyle’a, który leciał na mecz do Anglii. Zrobił pan zdjęcie tabeli PGE Ekstraligi? - Nawet jeszcze nie zdążyłem się jej jeszcze dobrze przyglądnąć, skłamałbym jednak gdybym panu powiedział, że nie widziałem, iż jesteśmy na wysokim trzecim miejscu. Ale spokojnie, wygraliśmy dwie bitwy, ale wciąż kolejne arcyważne mecze przed nami. Mocniej zabiło serce, oczy się zaświeciły? - Twardo stąpamy po ziemi, cel w postaci utrzymania nie został jeszcze osiągnięty. Jak powiedziałem masa ważnych meczów przed nami. Trzeba zachować czujność. Musicie być czujni jak ważka. Vaszka Milik? - To dobre i ciekawe porównanie. Ale utrzymanie już macie, teraz idziecie po więcej. - Nie popadajmy w zachwyt. Nie mamy jeszcze utrzymania i daleko do niego. Z czterema punktami na koncie przecież jeszcze nikt ligowego bytu sobie nie zapewnił. Liczę, że ten może dać nawet dorobek dwucyfrowy. Mam przeczucie, że trzeba będzie mocniej napocić się niż w latach poprzednich i o spadku może zadecydować nawet ostatnia kolejka fazy zasadniczej. W tym roku drużyny są bardzo wyrównane, Włókniarz i Apator już zgubiły ważne punkty. Co się dzieje z Mateuszem Świdnickim? - Mateusz nie dojechał jeszcze na rozpoczęcie rozgrywek, co jak na dłoni pokazuje, że w naszej ekipie tkwią jeszcze spore rezerwy. Mateusz bardzo przeżywa słaby start sezonu w swoim wykonaniu, ma ogromne pokłady ambicji. Oby jak najszybciej uwolnił swój potencjał. Ale z czego wynika ta indolencja Mateusza, bo nie wmówi mi pan, że jesteście z niego zadowoleni? - To byłoby chyba zbyt piękne, żeby wszyscy punktowali na wysokim poziomie. Chłopak przeszedł z wieku juniora na U24, czuje, że na jego barkach spoczywa większa odpowiedzialność i trochę zżera go wewnętrzny stres. Jest też drobny problem z rozgryzieniem i dopasowaniem nowych silników. Jak dojdzie z nimi do ładu, a ufam, że to kwestia czasu, to będzie cieszył nasze oczy solidnymi zdobyczami. Mateusz ma spokojnie pracować, nie narzucamy na niego presji i myślę, że to kwestia czasu aż odpali. Jego braki nadrabiają na razie juniorzy, co nas ogromnie cieszy. Chyba strasznie plulibyście sobie w brodę, gdybyście oddali w zimie Vaclava Milika? - Ale my nie zamierzaliśmy go oddawać. Kiedy wchodziliśmy na rynek transferowy, karty były rozdane, dlatego po dogłębnej analizie wyszło nam, że to odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu. Czech jest głodnym wilkiem dosłownie i w przenośni. Facetem, który zasmakował już PGE Ekstraligi i to z niezłym skutkiem. Vaclav bardzo chciał, żeby dać mu szansę, jego progres jest widoczny od trzech sezonów. On ciągle się poprawia. Czyli dementuje pan informacje, że był pomysł wymiany Milika na innego, teoretycznie lepszego żużlowca z doświadczeniem ekstraligowym? - Pomysły można mieć różne, ale brakowało konkretów. My żadnych działań zmierzających w kierunku przez pana przedstawionym nie prowadziliśmy. A stawialiście go na słynnej wadze? Daliście ultimatum, że musi zrzucić parę zbędnych kilogramów? - Ogólnie dbamy o płynne relacje z zawodnikami. Lubimy z nimi rozmawiać, podpytywać co u nich słychać. Vaszek jest bardzo wesołym i otwartym facetem. Dzieli się z nami swoimi prywatnymi sprawami i my z nim. Mamy do siebie duże zaufanie. Już w trakcie obozu w Arłamowie z Milika emanował spokój i optymizm. Dominowało duże przekonanie, że Czech może być naszym czarnym koniem. Co się okazało? Trzy mecze za nami, a Vaclav zamknął usta krytykom. Chwilo trwaj! Bardzo sfrustrowany był Andrzej Lebiediew po przeciętnych zawodach przeciwko Apatorowi i początku spotkania z GKM-em? - Miał poczucie ulgi, że nawet bez niego w pierwszych fazach meczów, zespół stanął na wysokości zadania. Kapitan miał świadomość, że te potyczki mają potężny ciężar gatunkowy, a on nie może zawieść, bo być może wygranymi z torunianami i grudziądzanami wykonamy bardzo ważny i milowy krok do utrzymania w elicie. Powtórzę jednak za naszym menedżerem Michałem Finfą, to jest nowy Michelsen i bardzo możliwe, że niedługo będziemy odmieniać nazwisko Lebiediewa przez wszystkie przypadki. Złośliwi mówią, że receptą na wygraną z GKM-em było wyeliminowanie Nickiego Pedersena. Duńczyk zrezygnował z jazdy po dwóch seriach, a Janusz Ślączka zarzucał wam, że pomimo słonecznych dni w Krośnie, tor i tak wymknął wam się spod kontroli. - Od piątej do czternastej w dniu meczowym padało. Na szczęście rozłożona była plandeka, która uratowała rozegranie spotkania, ale uniemożliwiła przygotowanie toru. Gdyby nie mata, już kilkanaście godzin wcześniej wnioskowalibyśmy o przełożenie zawodów. Wychodzi na to, że pomysł z plandeką jest trafioną strategią władz PGE Ekstraligi. Tor był przyjęty przez sędziego nieco później, ale trudno by było inaczej skoro wcześniej przykryty był plandeką. A grudziądzanie rozbroili się sami, zapędzając się w kozi róg. Kierownictwo gości zrobiło nam przysługę, bardziej skupiło się na torze, zamiast przelać całą energię na pracę i mobilizację własnych zawodników. Gdy wkrada się niepewność co do nawierzchni, tacy żużlowcy jak Pedersen i Czugunow mogę wręcz zniechęcić się do jazdy. Zawodnicy gości, szczególnie ta przytoczona dwójka dostała od swoich przełożonych pretekst, że niby coś z torem jest nie tak, więc łatwiej odpuścić jazdę bo wytłumaczenie jest gotowe. Reszta zawodników naszych rywali również przed meczem było zmieszanych przez swój sztab bo nie wiedziało o co chodzi. To nam tylko pomogło. Dla odróżnienia dodam, że nasz sztab zachował się bardzo profesjonalnie. Do naszych zawodników nawet nie dotarło, że kierownictwo gości kręci nosem na tor. Jacek Gajewski na łamach WP rzucił między wierszami, że jesteście klubem na specjalnych zasadach, że ktoś powinien się zająć waszym torem na serio. - Przyklejono temu torowi niekorzystną łatkę po walkowerze z Falubazem. I to się ciągnie do tej pory. Nasz owal jest bardzo specyficzny. Mirosław Jabłoński podkreślał w niedzielnym magazynie, że nie jest łatwo go okiełznać. Tylko, dlaczego Kacper Pludra, Max Fricke i Wiktor Rafalski bardzo dobrze sobie na nim radzili? Jechali z gazem i nie narzekali. Wczoraj (rozmowa przeprowadzona w środę 3 maja - dop. redakcji) na tym samym torze odbył się mecz U24 Ekstraligi pomiędzy naszym zespołem i drużyną z Gorzowa. Od niedzieli do wtorku nic wielkiego się na tym torze nie wydarzyło. Mecz ligi U24 był płynny, zespół gości ani razu nawet nie napomknął nic o torze. Warto dodać, że Celina Liebmann z ekipy gości jeździła płynnie i walczyła. Pierwszy raz w życiu była w Krośnie. Podobnie jak Nicki Pedersen, tyle tylko, że lider grudziądzan obierał wyjątkowo niekorzystną dla siebie trajektorię jazdy. Nikt nigdy jeszcze w Krośnie nie jechał tak dziwną ścieżką jak Nicki wjeżdżając ostro w krawężnik na pierwszym wirażu i wynosząc się na zewnętrzną. Ktoś tu chyba przespał obserwację jazdy po tym torze. W konsekwencji Nicki wjechał ostro w odwodnienie liniowe, pewnie poczuł ból a przekaz poszedł, że tor jest ciężki. Ja nie mam problemu z waszym torem. Uważam, że jest po prostu wyjątkowo specyficzny. - Naprawdę nie szukałbym nomen omen dziury w całym (śmiech). Jeśli pojawiają się nierówności, to wszędzie. My nie jesteśmy odstępstwem od reguły. Okej, nie pójdę w retorykę, że tor był i jest perfekcyjny, ale proszę mi wierzyć, że te trzy tygodnie do następnego meczu u siebie odpowiednio spożytkujemy. Wykonamy prace z nawierzchnią by ją poprawić. Planujemy by tor został przesiany i wjechała na niego też równiarka. Mam nadzieję, że uda nam się z nim dojść do dobrej jakości i skończą się te narzekania. Z drugiej strony np. Robert Sawina w zeszły czwartek sam wpłynął na to, że jego podopieczni nie skoncentrowali się na sportowym aspekcie, a wspomniany Janusz Ślączka poszedł jego tropem. Ściana wschodnia w ogóle ma jakiegoś pecha w tym roku. Motor Lublin ze względu na kapryśną aurę też bardzo późno wyjechał na swój domowy tor. - Tak kiepskiej wiosny już dawno nie było. Gwarantuję panu, że drużyna Cellfast Wilków nie miała żadnego handicapu toru w meczu z ZOOleszcz GKM-em. Pojechaliśmy na tak zwanym zastanym torze. Ale nie marudziliśmy. Jechaliśmy na tym, co zastaliśmy po odkryciu plandeki. Sztab skupił się by wyzwolić w zawodnikach cechy wolicjonalne, a goście woleli marudzić. Ten scenariusz nam pomógł.