Krzysztof Cegielski to były żużlowiec, wicemistrz świata juniorów z sezonu 2000, były uczestnik cyklu Grand Prix, kreowany na następcę Tomasza Golloba. Świetnie zapowiadającą się karierę żużlowca przerwał tragiczny wypadek podczas meczu ligi szwedzkiej. 3 czerwca 2003 roku Cegielski uczestniczył w karambolu w wyniku, którego złamał kręgosłup i uszkodził rdzeń kręgowy. Jego kariera zatrzymała się w jednej chwili. Po długiej i ciężkiej rehabilitacji odzyskał czucie w nogach i samodzielnie wstał z wózka. *** Jakub Czosnyka, Interia: Tęskni pan za jazdą na żużlu? Za tą prędkością, adrenaliną? Teraz mógłby pan być w najlepszym dla zawodnika okresie kariery. Krzysztof Cegielski: Nie tęsknię. Od czasu mojego wypadku minęło już 17 lat. To spory czas, w którym przyzwyczaiłem się do nowych realiów. Nie mam też przekonania, że gdyby nie kontuzja, to dalej jeździłbym na żużlu. Mam już swoje lata, a biorąc pod uwagę mój duży zapał do jazdy, chęć wielu startów, to być może już teraz ten najlepszy okres swojej kariery miałbym za sobą. Nie mam pojęcia co by było i nawet nad tym specjalnie się nie zastanawiam. Kiedy zdał pan sobie sprawę po upadku, że powrót do żużla jednak nie będzie możliwy? - Na początku byłem bardzo zdeterminowany do szybkiego powrotu na tor. Takie nastawienie pozwoliło mi myśleć pozytywnie. Później przyszła zima. Myślałem, że mam kilka długich miesięcy, aby wrócić do zdrowia i być gotowym do jazdy. W czasie kolejnych treningów zacząłem zdawać sobie sprawę, że będzie to coraz trudniejsze. Jednak dzięki takiemu nastawieniu miałem codziennie ochotę i siły na rehabilitację. Na walkę. - Uważam zresztą, że biorąc pod uwagę skalę uszkodzenia rdzenia kręgowego, z którego nie zostało wiele, moje osiągnięcia zdrowotne są całkiem fajne. Mogę absolutnie normalnie żyć. Bez żadnych ograniczeń czy negatywnych rozterek. W niczym mój obecny stan zdrowia nie przeszkadza mi, aby się realizować. Może na żużlu jeździć już nie będę, może na igrzyskach w biegu na sto metrów nie wezmę udziału, ale życie nie składa się tylko z takich aktywności. Pozostawił pan w swoim garażu jeszcze trochę sprzętu żużlowego? Tak z sentymentu. - Zostało trochę tego. Tuż po upadku kupiłem nawet dwa silniki od Petera Johnsa, bo myślałem, że szybko wrócę do zdrowia i rywalizacji na torze. To napędzało mnie do walki. W sumie, gdy musiałem skończyć karierę, miałem osiem gotowych motocykli do jazdy. W tej chwili został już tylko jeden. W międzyczasie Janusz Kołodziej trochę tego sprzętu wziął, czy też Tomek Jędrzejak. Zresztą Tomek na jednym z silników zakupionych ode mnie zdobył medal mistrzostw Polski w Bydgoszczy. - Natomiast zdawałem sobie sprawę, że trzeba się tego sprzętu pozbyć, ponieważ z każdym rokiem tracił na wartości i byłby coraz mniej potrzebny komukolwiek. Bardzo trudno było mi podjąć taką decyzję. Większość ekwipunku pozbyłem się dwa, trzy lata po wypadku. Byłem już wtedy przekonany, że nie wrócę na tor. Proszę być teraz absolutnie nieskromnym. Czy był pan materiałem na mistrza świata? - Nie wiem tego. Jedno wiem, że w momencie kiedy kończyłem, miałem dużo niedociągnięć jeździeckich. Byłem tego świadomy. Dlatego jestem przekonany, że w przyszłości byłbym lepszym zawodnikiem. A do czego by mnie to doprowadziło? Tego nie wiem. To jedno z najważniejszych pytań, które do dzisiaj mi towarzyszy. Nigdy już nie uzyskam na nie odpowiedzi. Pytam, dlatego, że bez wątpienia należał pan do czołówki polskich zawodników. Wielka kariera stała wtedy otworem. - Gdy zaczynałem jeździć w Grand Prix, widziałem, jak wiele dzieli mnie od takich zawodników jak Gollob, Rickardsson, Crump czy Sullivan. To był 2002. rok i miejsca w okolicach dwudziestego w klasyfikacji generalnej. Ale piąłem się w górę. Moja przygoda z mistrzostwami skończyła się, gdy zajmowałem miejsca osiem - dziesięć. Czułem, że stawałem się lepszym zawodnikiem. Wiele zmian poszło w dobrym kierunku, a mnóstwo rzeczy było do poprawienia. Takie miałem plany. A to, że ktoś mnie widział jako następcę Tomka Golloba, to było miłe, ale byłem świadomy, że podobnych kandydatur przerabialiśmy już chyba ze sto. A do tej granicy zbliżył się tylko obecnie Bartek Zmarzlik. Co było największym sukcesem w pana karierze? - Czuję, że tego największego sukcesu nie zdążyłem zrealizować. A takich osiągnięć, które cenię, było naprawdę wiele. Ciężko jakieś wyróżnić. Zresztą byłem zawodnikiem wiecznie drugim. Zawsze ktoś mi przeszkadzał w zajęciu pierwszego miejsca (śmiech). Drugie miejsce w Brązowym i Srebrnym Kasku. Drugie miejsce w mistrzostwach Polski juniorów i seniorów. Drugie miejsce w mistrzostwach świata juniorów. Drugie miejsce w Pucharze Świata... Trochę tego było. - Pamiętam, że w kategorii juniorów najwięcej krwi napsuł mi Rafał Okoniewski. A do tej całej kolejki dorzuciłbym jeszcze świetne wejście do ligi angielskiej i szwedzkiej. Szczególnie do tej pierwszej, co wcale takie oczywiste w tamtych czasach nie było. Jeździli tam najlepsi zawodnicy na świecie. Polacy, poza Tomkiem Gollobem i Piotrem Protasiewiczem, dość szybko przepadali. Mi się udało tam zaistnieć. Spotykaliśmy tam naprawdę trudne warunki. Dla mnie też było to małe mistrzostwo świata. W pierwszym roku startów miałem średnią w pierwszej dziesiątce, będąc lepszym od m.in. mistrza z angielskich torów Marka Lorama. Jeden rok w Poole nauczył mnie mnóstwo, a najbardziej cenię to, że radziłem sobie na torach, które były uznawane za nieosiągalne dla Polaków, czyli okolice kompletu punktów w Belle Vue czy w Eastbourne.