Kamil Hynek, Interia: Czytałem pana niedawny felieton na łamach Tygodnika Żużlowego. Mój szybki wniosek jest taki, że pana zdaniem telewizyjne dziennikarstwo żużlowe schodzi na psy. Adam Jaźwiecki, felietonista sportowy, specjalista od żużla: Mam uczulenie na paru komentatorów, których krzyk doprowadza mnie do szewskiej pasji. Po co oni u licha się tak wydzierają jak wariaci wypuszczeni z zakładu zamkniętego? Przecież mikrofon, to jest bardzo czułe urządzenie. Nie oczekuję cudów, nawet dramatyczną sytuację na torze można wyszeptać. Jan Ciszewski wziął go na Wembley. "Pisałem mu punkty" Pan wychował się w innej epoce sprawozdawców sportowych. Może dlatego tak pana razi współczesny odbiór żużla? - Nie w tym rzecz. Przebywałem z wieloma świetnymi dziennikarzami. Zarówno radiowymi jak i telewizyjnymi. Moim mentorem był Jan Ciszewski. On nie krzyczał, tylko modulował głosem. Podobnie niezapomniany Bohdan Tomaszewski. To byli prawdziwi malarze słowem, pasjonaci. Warto zaznaczyć, że Ciszewski był człowiekiem bez wykształcenia. Za Ciszewskim nosił pan teczkę? - Jako młody chłopak prowadziłem sekcję żużlową w katowickim Sporcie. Było mi niezwykle miło, gdy Ciszewski zaproponował wyjazd do Londynu na Wembley. Liczyłem punkty zawodnikom i podsuwałem mu program pod nos, żeby się nie pomylił. Przyglądałem się jego pracy, przysłuchiwałem. Teraz dla odmiany podpatruję, jakim warsztatem dysponują koledzy, dla których mógłbym być dziadkiem. Znalazłem w pana tekście fragment, gdzie zaznacza pan, że nie było opcji, aby np. Ciszewski paradował po stadionie w koszulce klubu, któremu kibicuje. - Ciszewski pochodził z Sosnowca, miał na talerzu miejscowe Zagłębie, ale nie ulegał żadnym sugestiom. Oczywiście, wielu próbowało, ale on nie dawał powodu, aby wmontować go w jakieś sympatie klubowe. To była epoka Edwarda Gierka, górnicze kluby bardzo forowano na rynku. Ruch Chorzów, Górnik Zabrze, do wyboru, do koloru, mimo to Ciszewski pozostawał bezstronny. Jaźwiecki: Dryła ma kompleksy. Szef redakcji żużlowej nie panował nad towarzystwem To była wyraźna aluzja w stronę Tomasza Dryły, który nie kryje się, że jest sympatykiem Motoru Lublin? - Kiedyś to było nie do pomyślenia. Komentatorów, zwłaszcza w żużlu zastąpili chłopcy w krótkich spodenkach z szalikami klubowymi na szyjach. Zirytował się pan. - Bo w etosie komentatora obiektywizm powinien być wyryty złotą czcionką. To fundament tego zawodu. Dryle wydaje się, że jest nietykalny. Obrósł w piórka i uprawia wolną amerykankę, bo miał na to przyzwolenie poprzedniego szefa stacji, który nie panował nad towarzystwem. Z Dryłą jest trochę tak, że wśród kibiców generuje skrajne emocje. Albo go ktoś kocha, albo nienawidzi. - A moim zdaniem pan Dryła cierpi na straszne kompleksy i szuka na siłę atencji. To żonglowanie koszulkami jest słabe. Raz Włókniarz, raz Motor, innym razem Sparta. Gdyby nie to nieszczęsne zdjęcie na obozie podczas gry w piłkę... zresztą zostawmy to, żeby nie było, że wziąłem sobie go na celownik i się nad nim znęcam. To bardzo utalentowany chłopak, ale Majewski go rozpuścił. Gdyby był pan przełożonym Dryły chwyciłby pan za telefon i przywołał go do porządku? - Rozsądny szef kazałby mu zdjąć koszulkę trymiga, a po powrocie do kraju udzieliłby ostrej reprymendy. Miłość do miasta, z którego się pochodzi miłością, ale tak jak roboty nie zabieramy do domu, tak z domu nie wynosimy trykotu klubowego. Coś czuje, że pan również odbierze po tym wywiadzie kilka telefonów. Zapraszam. Nikomu nie wyrządzam krzywdy. Skoro z moich obserwacji wynika, że Dryła był pupilkiem Majewskiego i mocno się rozbujał, to czemu mam nie wywalić kawy na ławę. Więcej, pan Tomasz musi być regularnie temperowany, sprowadzany na ziemię. Zdaję sobie też sprawę, że pan Dryła ma swój kościół, który nie pozwoli, aby stała mu się krzywda, ale cóż, wybrał sobie taki zawód, że jego praca będzie poddawana ciągłej analizie i musi się z tym pogodzić, bo jest osobą publiczną. Nie bierze pan jeńców? - Wystawiam swoją recenzję, a recenzent jest po to, żeby spróbować kogoś nakłonić do skorygowania błędów. Stoję drugą nogą w kulturze. Adam Hanuszkiewicz czy Gustaw Holoubek nie żywili do nikogo urazy, gdy ktoś wystawił im krytyczną opinię za sztukę w teatrze dramatycznym. W żużlu nie ma pola do otwartej dyskusji? - Czarny sport jest specyficzny. Tutaj mamy jakieś syndromy oblężonej twierdzy. Ktoś próbuje podjąć merytoryczną debatę, a napotyka opór, dąsanie się, albo nadziewa się na chamską odzywkę. Mnie nie zależy, żeby ktoś mi mówił dzień dobry na ulicy. Za stary jestem, aby przejmować się, jak ktoś odwraca wzrok, albo ucieka na przeciwną stronę ulicy, gdy mnie zobaczy. Ekspert oburzony studiem w Canal Plus: Rechot jednego pana doprowadza mnie do szału Ktoś jeszcze zaszedł panu za skórę swoim komentarzem? - Jest jeden komentator z Zielonej Góry. Gościa zatrudniono do nakręcania widzów, ale chyba aż za bardzo wczuwa się w swoją rolę. Zawodnicy stoją pod taśmą, silniki grają, a on ni w pień, ni w gruszę wyjeżdża cytatem z Homera. Autentycznie, przeraziłem się. Przepraszam, co ma piernik do wiatraka? To jeszcze sprawozdawca, czy już pieśniarz, bard bądź poeta? Uwielbiam sentencje wielkich ludzi, sam wplatam je w swoje teksty, ale wyłącznie, kiedy biorę się za felietonistykę. Wciskanie czegoś na siłę mija się z celem. Często wtedy odnosimy zupełnie odwrotny skutek od zamierzonego. Ma pan jakąś złotą radę dla młodszych kolegów? - Ze swojego podwórka wiem, że zebrania redakcyjne sprowadzają się do tego, aby robić burze mózgów i zmuszać do refleksji. Młodym ludziom tłucze się na nich do głowy, żeby nie przeginali i nie bawili się samowolkę. O ekspertach w żużlu też nie ma pan najlepszego zdania? - Permanentny rechot w studio jednego z takich ekspertów dudni mi w uszach do dzisiaj. Facet, były zawodnik, śmieje się w niebogłosy z byle czego. Szef jest od tego, żeby kontrolować i hamować analogiczne zapędy, ale on zazwyczaj świetnie bawił się raz ze swoim kompanem. Panowie nie zważali, że przed odbiornikami siedzą widzowie ze zmarszczonymi brwiami, którzy zadawali sobie w tej samej chwili pytanie, co to kurde jest? Przecież tego słuchają dzieci. Co one wyniosą z takiej relacji, czego się nauczą? Ale uderza mnie jeszcze coś innego. Tak? - Oglądam inne magazyny, zmieniam stacje telewizyjne, mam więc skalę porównawczą i jestem... lekko zdezorientowany. Poza żużlem, nigdzie nie dojrzałem człowieka, który siedziałby oblepiony reklamami jak choinka. W studio zabawa jak u cioci na imieninach. Trenera nie widać spod czapki Tu zgoda. - Sęk w tym, że obecnie nastąpiła jakaś eskalacja złych trendów i totalne zepsucie. Trochę to dziwne, jak byłego trenera kadry nie mogę dojrzeć spod czapki z daszkiem, bo ta zsuwa mu się na oczy. Dawno temu, zwróciłem uwagę Mirkowi Kowalikowi, z którym miałem przyjemność występować w Canal+. Elegancki, przystojny, schludnie ubrany chłopak dostał delikatnie po uszach, za drobną reklamę napojów orzeźwiających na śnieżno-białej koszuli. Ktoś powie, że myli pan brudny, ekstremalny sport z rewią mody. - Czyli siedźmy dalej przy stole jak wujkowie u cioci na imieninach i nie dbajmy o ubiór. Ja nie wymagam, żeby każdy przychodził w garniturze za kilka tysięcy złotych. Skoro chełpimy się, że mamy najlepszą ligę świata, to niech opakowanie przystaje do produktu. Czym podpadł panu Marcin Majewski? - Dziwnym trafem, za swoich rządów wyciął z Canalu fachowców oraz bardzo cenne osoby, które w szybkim tempie zbudowały duży autorytet wśród wymagającej widowni. Poproszę o konkrety. - Nie jest tajemnicą, że najpierw wysłał na zieloną trawkę Gabriela Waliszkę. Gabryś znał język angielski, był lubiany. Potem pozbył się Kuby Zborowskiego, szalenie zdolnej bestii. Majewskiego już nie ma w Canal+. Myśli pan, że nowy szef - Maciej Glazik weźmie sobie pana uwagi do serca? - Wróćmy do rozmowy po zakończeniu rozgrywek... stoimy u progu nowego sezonu, a ten nadawca zmonopolizował żużel. Mam cichą nadzieję, że nowy zawiadowca stacji rzeczywiście spróbuje poprawić wizerunek redakcji żużlowej. Ceniony dziennikarz mówi, dlaczego "pozamiatano" z żużla Darię Kabałę-Malarz Podobnie jak większości kibiców brakuje panu Darii Kabały - Malarz w żużlowych transmisjach? - To kobieta z klasą, która szybko zadomowiła się w żużlu i prawdopodobnie przez to stała się niewygodna dla niektórych ludzi. Bo jak to, dziewczyna może zawstydzić wiedzą i lepiej prezentować się od faceta? No to do szuflady ją! Błąd, panie naprawdę nie są żadnym kwiatkiem do kożucha w czarnym sporcie. Świetnie znają się na żużlu. Gwarantuję, że zawstydziłyby niejednego faceta. Ciężko będzie ją odspawać od futbolu. - Szkoda, bo upiększyłaby zawody na antenie i byłaby wartością dodaną. Wydaje mi się, że ona zraziła się do żużla, "dzięki" szefowi, który ją odsunął. To znaczy? - Była znacznie lepsza od niego. To bardzo zła cecha szefów, jak "zamiatają" jakościowo lepszych od siebie. Na szczęście coraz więcej dziewczyn pracuje w żużlu. - I dalej idźmy tą drogą. Nie szufladkujmy kobiet, niech nie przemawia przez nas męski szowinizm i narcyzm. Czytam sobie komentarze kibiców po meczach i dużo niepochlebnych opinii zbiera Tomasz Gollob. Tylko, czy wypada wbijać szpilki byłemu mistrzowi świata, który został tak okrutnie pokrzywdzony przez los? - To delikatny temat, ale fajnie, że go pan porusza. Człowiek po wypadku dalej zostaje człowiekiem. Jeśli były świetny sportowiec jest zapraszany do studia i chwyta za mikrofon, to niestety, ale bez względu na perturbacje z przeszłości, musi się liczyć z tym, że może wystawić się na strzał. Abstrahuje od wpadek, bo te zdarzają się nawet najlepszym, ale w telewizji nie ma miejsca dla świętych krów. Nie może być tak, że w jednych wali się jak w bęben, a drudzy są pod kloszem. Nie każdy znakomity zawodnik, jest później dobrym trenerem i na odwrót, nie każdy dobry trener był w przeszłości przyzwoitym zawodnikiem. - Otóż to. Żużel wyznaje identyczną zasadę. Jest jeszcze w dzisiejszych czasach miejsce dla czarodziejów mikrofonów w stylu Szpakowskiego czy Hopfera? - Nastąpiła wyraźna brutalizacja mediów, ale jeśli jest czas na dobrą książkę, film, czy operę, to na widowisko sportowe również. Nie przyzwyczajajmy się do sieczki. Możemy zejść dwa piętra niżej, to wyjdźmy dwa wyżej. Laudację Szaranowicza dla Małysza oglądał ze łzami w oczach A parafrazują utwór Maryli Rodowicz i Stana Borysa, są jeszcze prawdziwi mistrzowie mikrofonów, czy już ich nie ma? Bo tak się zastanawiam, kto mógłby na zakończenie kariery Bartosza Zmarzlika wykonać taką laudację, jaką Adamowi Małyszowi sprezentował Włodzimierz Szaranowicz i ciężko mi znaleźć odpowiedniego kandydata. - W punkt. W trakcie słynnego i wzruszającego monologu Włodka, płakał komentator, a za parę minut zawodnik. Może to ta bałkańska dusza powodowała, że Szaranowicz był bardzo sentymentalny? Miałem tę przyjemność poznać Włodka. Współpracowaliśmy długie lata. Jeździłem jako korespondent na róże zawody zagraniczne i telewizja publiczna zamawiała u mnie paczkę materiałów, które puszczano w Sporcie po Wiadomościach. To już nawet nie wypada zapytać, czy Szaranowicza wpisałby pan do rejestru legend polskiego dziennikarstwa. - Jest królem bez podziału na kategorie. Jeśli ktoś chce nauczyć się, jak regulować emocje, powinien do znudzenia przewijać archiwalne nagranie z jego udziałem. Często się wzruszam, a sport jest takim medium, że częściej doprowadza ludzi do łez niż teatr i kino razem wzięte. Laudacja Włodka ruszyła sumienia. On umiał jak mało kto, wywoływać u osób wrażliwych gęsią skórkę na cały ciele. Szkoda, że przykra choroba odsunęła go od tego, co kochał, bo jestem przekonany, że jeszcze kilkoma pięknymi przemowami by nas uraczył i niejedno widowisko zamienił w spektakl, który pamięta się do końca życia. Kilkadziesiąt lat temu ci najbardziej zdolni przechodzili płynnie z radia do telewizji. - Na pewno nie były to już osoby anonimowe, co nie zmienia faktu, że dla Hopfera i innych, radio było poważną szkołą. Nabierali w nim doświadczenia, obycia z mikrofonem. Na podstawie barwy głosu wyciągano ich do telewizji, wchodzili na wyższy pułap. Zmierza pan do tego, że teraz do telewizji dużo łatwiej się dostać? - Organizowałbym trudne castingi na ekspertów i dziennikarzy. Kiedyś dziennikarz telewizyjny kształtował swój warsztat na radiowej antenie, a teraz młodzi idą na śmieszne stażach i z marszu wychodzą przed kamerę, a później, o zgrozo, mienią się kształtującymi opinie wielkimi fachowcami. Odpowiedź nasuwa się więc sama.