Jest właścicielem jednej z największych firm pogrzebowych i sieci kwiaciarni w Polsce. Mówią o nim król lub ojciec chrzestny polskiego nekrobiznesu. To drugie stwierdzenie bierze się, stąd, że Witold Skrzydlewski nie raz podkreślał, jak ważna jest dla niego nieżyjąca już mama Helena Skrzydlewska. Kiedyś w rozmowie z Newsweekiem przyznał, że u Skrzydlewskich jest jak we włoskiej rodzinie, że mama jest najważniejsza. – Gdyby powiedziała, że mam się obwiesić granatami jak w Hamasie, tobym to zrobił bez dyskusji – wypalił bez namysłu. Mama handlowała bez licencji To właśnie pani Helena zbudowała podwaliny pod imperium rodzinnego biznesu. Na początku sprzedawała kwiaty i włoszczyznę na progu swojego mieszkania. Po kilku latach dorobiła się pierwszej kwiaciarni. Z problemami, bo w międzyczasie zarzucono jej, że prowadzi swoją działalność nielegalnie. Ona sama mówiła kiedyś w rozmowie z portalem lodz.naszemiasto.pl, że ukarano ją domiarem, bo nie miała koncesji. Zanim ją dostała, naliczono jej taką karę, że mogłaby za to kupić małego fiata. Syn Witold od początku prowadził swoje biznesy pod szyldem H. Skrzydlewska. Na początku lat 90. kupił zakład pogrzebowy. "Newsweekowi" mówił, że kiedy miasto ogłosiło przetarg, to się on zaofiarował, że będzie świadczył usługi za przysłowiową złotówkę. Nie wiadomo, jak było, ale faktem jest, że w tamtym czasie, gdy tylko w mieście zdarzył się wypadek, to na miejsce podjeżdżał karawan przyszłego króla nekrobiznesu. Wychowany wśród kwiatów Skrzydlewski bardzo szybko stał się lokalnym potentatem. Inni mówią, że się go bali, bo miał wpływy i pieniądze. On o sobie samym mówi, że wychował się wśród kwiatów. Kiedyś, kiedy nie było chłodni, mama w domu trzymała cały zapas chryzantem przed Wszystkimi Świętymi. Całe mieszkanie było wypełnione ich zapachem. Mówi, że pokochał te kwiaty. Tak symbolicznie rozpoczęła się jego przygoda z nekrobiznesem. Ludzie tak mocno identyfikują Skrzydlewskiego z branżą, że on sam musiał już nieraz tłumaczyć, że nie rozmawia ze zmarłymi. Nieraz opowiadał też, jak kiedyś omal sam nie przeszedł na drugą stronę. To było wtedy, gdy ktoś z konkurencji wynajął płatnego zabójcę. – Uratowało mnie tylko to, że po wyjściu z urzędu poszedłem na zakupy, czego zwykle nie robię – mówił w lodz.naszemiasto.pl, a po czasie okazało się, że wynajęty morderca był agentem policji. Opowiedział o "łowcach skór"O Skrzydlewskim było głośno przy okazji słynnej sprawy z „łowcami skóry”. Chodziło o sanitariuszy, którzy wstrzykiwali pacjentom zastrzyk z pavulonu, będąc w zmowie z zakładami pogrzebowymi. Skrzydlewski odsłonił kulisy, ale sam był niewinny. Po katastrofie smoleńskiej oferował pochówek wszystkim ofiarom. Kancelaria Premiera nie przyjęła oferty. Jednak to jego chrysler z kryształową podłogą wiózł ciało tragiczne zmarłej Marii Kaczyńskiej, żony prezydenta, na Wawel. W żużel inwestuje od lat. Kiedy pytają go po co, to mówi, że robi to dla córki Joanny, dla której ten sport jest hobby. Na początku tylko przekazywał kasę na klub, ale drużyna wszystko przegrywała, więc zaangażował się mocniej. W czasach, kiedy piłkarskie drużyny Widzewa i ŁKS-u dołowały, jego Orzeł mocno urósł. Na tyle, że zbudowano w Łodzi żużlową Motoarenę. Miał jednak pecha, bo kiedy była okazja, żeby wejść do PGE Ekstraligi „kuchennymi drzwiami”, to wtedy nie miał spełniającego warunki stadionu. Teraz ma, ale zespół słaby. One milion dolar tylko na torcie Rok temu Orzeł źle wystartował, ale w miarę trwania sezonu wygrywał wszystko. Gdyby liga potrwała miesiąc dłużej, to Orzeł jak nic zdystansowałby toruńskiego Apatora. Wydaje się jednak, że Skrzydlewskiego nie zachęciło to do wydania większych pieniędzy. Wręcz przeciwnie. Skład Orła na sezon 2021 jest przeciętny, niektórzy widzą w tej drużynie kandydata do spadku. Skrzydlewski poskąpił pieniędzy na lidera Rohana Tungate’a. Jedni mówią, że zdenerwował się na niego i jego menedżera Marcina Gortata (po sezonie powiedzieli, że odchodzą, bo marzą o Ekstralidze), a on jest pamiętliwy. Nie zmienia to faktu, że przed Orłem trudne czasy. Skrzydlewski w życiu często ma gest, kiedyś zrobiłem urodziny w Marriocie i poczęstował gości tortem w kształcie pliku jednodolarówek. Na środku była jego twarz, a wszystko wieńczył napis „one milion dolar”. Na żużel jeszcze tyle nie wydał, a teraz, tak to przynajmniej wygląda, zakręca kurek z kasą. Może doszedł do wniosku, że z piłką w Łodzi nie wygra.