Chris Morton choć nie miał wybitnych indywidualnych osiągnięć, to niewątpliwie należy do grona najbardziej utytułowanych Brytyjczyków w historii czarnego sportu. Wraz z kadrą narodową sięgał on chociażby po drużynowe mistrzostwo świata zarówno w klasycznej odmianie tej imprezy, jak i w parach. Do tego dorzucił aż trzy srebrne medale i jeden brązowy. Co ciekawe, jego popisy mogli przez pewien czas oglądać miłośnicy long tracku. Odnalazł się w tej dyscyplinie naprawdę świetnie, bo w 1988 roku szczycił się mianem trzeciego zawodnika globu. Lepsi okazali się tylko dwaj reprezentanci RFN - Karl Maier oraz Klaus Lausch. Na zawody zaprosił go sam Edward Jancarz Co widać po powyższych osiągnięciach, Chris Morton wprost kochał rywalizację drużynową. Swój moment chwały miał też jednak w zmaganiach indywidualnych. Udany pod tym względem był dla niego sezon 1983. To właśnie jego łupem padł wtedy finał indywidualnych mistrzostw Wielkiej Brytanii, czyli do dziś najbardziej prestiżowych krajowych zawodów organizowanych w tym państwie. Morton pokonał wówczas między innymi Michaela Lee, czyli późniejszego brązowego medalistę IMŚ. To właśnie w Anglii prawdopodobnie doszło do pierwszego spotkania bohatera naszego tekstu z legendarnym Edwardem Jancarzem. Obaj ekspresowo znaleźli zresztą wspólny język i pomimo, że nigdy nie jeździli w jednym zespole, darzyli się sporym szacunkiem. Polak zresztą tak polubił się z Brytyjczykiem, iż w 1986 roku zaprosił go na swoje turnieje pożegnalne do Gorzowa. Morton wybierając się do naszego kraju nawet w najczarniejszych snach nie spodziewał się, jak wielki dramat spotka go na miejscu. Zawody co prawda odbyły się bez większych przeszkód. Żużlowcy w tamtych czasach uwielbiali jednak imprezować i w jednym z hoteli miała miejsce huczna "balanga", jak określiłaby to dzisiejsza młodzież. - Nie przypominam sobie, abym kiedyś był w życiu tak pijany, jak wtedy w Gorzowie. Albo za dużo wódki albo może ktoś mi coś wsypał do szklanki - mówił Anglik w rozmowie z pobandzie.com.pl. Bez jego pomocy kolega wykrwawiłby się na śmierć W pewnym momencie jeden z uczestników zagalopował się i z impetem wpadł na szklane drzwi, dotkliwie się raniąc. Tym pechowcem okazał się Kelly Moran, czyli dobry kolega z toru Chrisa Mortona. Ten pomimo wyzerowania wielu kieliszków, błyskawicznie ruszył mu na pomoc. - Jak to zobaczyłem, to chyba dostałem adrenaliny takiej, że pomimo stresu i alkoholu we krwi zacząłem trzeźwo myśleć. Przyciskałem swoją rękę do rany Morana, później założyłem opaskę uciskową, a on mi mówił, że tym razem przesadził i to się źle skończy. Widziałem w jego oczach szok i strach - relacjonował Morton te przykre wydarzenia w dalszej części wywiadu. Na szczęście historia zakończyła się happy-endem, choć istniało realne zagrożenie życia. - Ja w pewnym momencie myślałem, że umrę. Przerwałem nerwy i żyły w moim nadgarstku. Potrzebowałem szybkiej transfuzji krwi, aż tak krwawiłem. W ciągu dziesięciu minut straciłem chyba cztery kufle krwi - powiedział sam poszkodowany. Lekarze, którzy pojawili się wtedy na miejscu również byli w ciężkim szoku i widoku łazienki nie zapomną chyba do końca życia. Kelly Moran zdołał nawet wrócić na tor i to w całkiem dobrym stylu, bo wraz z kadrą Stanów Zjednoczonych sięgnął po brąz mistrzostw świata w drużynie i w parach. Zmarł szybko, bo w wieku zaledwie 49 lat, z powodu komplikacji związanych z rozedmą płuc. Chris Morton z kolei do dziś kiedy tylko może pojawia się na zawodach żużlowych. W 1990 pełnił chociażby funkcję menedżera Berwick Bandits. Dwa lata później za wybitne sportowe zasługi oznaczono go Orderem Imperium Brytyjskiego.