- Mieszkam dwa kilometry od tej hali, która się zapaliła. Różnie ludzie gadają, że niby ktoś podpalił, ale z tego, co wiem, to był samozapłon. Mamy przecież upały. Te chemikalia zaczęły się palić przez te wysokie temperatury. Można było tego uniknąć, gdyby prezydent miasta to usunął. Miał dużo czasu, żeby to zrobić. Trzy lata - opowiada nam Jacek Frątczak, który wraz z innymi mieszkańcami Zielonej Góry przeżył w ten weekend chwile grozy. "To drugi Czarnobyl". Ze sklepów zniknęły wszystkie maseczki - To drugi Czarnobyl. Uspokajano nas, że zbadane próbki nie zawierają żadnych substancji, że ludzi nie trzeba ewakuować, ale dla mnie to schemat z Czarnobyla. Naprawdę. Zresztą, jak to się zaczęło, to od znajomego z urzędu miasta dostałem sms-a, że mam zabierać rodzinę i uciekać. Potem jednak ten sam kolega zamilkł, a od władzy poszedł sygnał, że nic złego się nie stało. Jednak ludzie nie uwierzyli władzy - opowiada Frątczak i dodaje, że z aptek w mieście zniknęły wszystkie maseczki. Kiedy musiał wyjść z bliskimi na zewnątrz, to też z niej korzystał. Gdy w niedzielę, dobę po tym, jak wybuchł pożar, wyszedł na ulicę obok swojego domu, to była pusta. - A mieszkam na głównej drodze wylotowej z miasta. Kiedyś kolarski Wyścig Pokoju tędy jechał, a co weekend ludzie jechali albo wracali tą drogą znad jeziora. To była ruchliwa trasa, a teraz nie było tam żywej duszy. Stałem na środku i nic. Jak powiedziałem, ludzie nie uwierzyli władzy - opowiada. Frątczak: Otruli mnie, a teraz mówią, że nic się nie stało Frątczak nie kryje oburzenia komunikatami, jakie on i inni mieszkańcy dostali z urzędu. - Oni mówią, że nie ma skażenia, a jest takie fajne zdjęcie strażaków, którzy siedzą w zamkniętym pomieszczeniu i odpoczywają. I każdy z nich ma założoną maskę. Dlatego ja uważam tak: oni mnie otruli, a teraz mówią mi, że nic się nie stało - denerwuje się nasz rozmówca. - Przecież jeszcze rano czytaliśmy, że prokuratura nie spieszy się z wyjazdem na miejsce zdarzenia, bo zbyt duże niebezpieczeństwo dla zdrowia i życia - dodaje. Nawdychali się szkodliwych substancji. Martwi się o zdrowie rodziny - A najlepsze jest to, że my o wszystkim dowiedzieliśmy się z telewizji. Jeździło po ulicy jakieś auto, ktoś coś mówił przez megafon, ale nie było go dobrze słychać. Potem wpadła policja i kazała się nam schować w domu i zamknąć szczelnie wszystkie drzwi i okna. Wiadomo jednak, że taki dym wszędzie się wciśnie. Od soboty popołudnia wszyscy w domu się solidnie nawdychaliśmy tych szkodliwych substancji. Ciekaw jestem, jak to się odbije na naszym zdrowiu. A co ze zwierzętami? Szkoda gadać - kwituje Frątczak. - W niedzielę wieczorem zakończyło się gaszenie pożaru w zielonogórskim Przylepie. Walka z ogniem, który opanował halę, gdzie składowane były niebezpieczne substancje trwała od sobotniego popołudnia. W kulminacyjnym momencie w działaniach brało udział około dwustu strażaków - czytamy w Gazecie Lubuskiej.