Kamil Hynek, Interia: Rodowita bydgoszczanka powinna mieć żużel we krwi? Marcelina Rutkowska, dziennikarka EuroSportu i Eleven: Rzeczywiście dla mnie, jako bydgoszczanki żużel powinien być sportem numer jeden od samego początku. W mojej rodzinie nie było jednak takich żużlowych tradycji, a mówi się, że speedway to sport który przechodzi z pokolenia na pokolenie. Chociaż mój Tata, odkąd pamiętam, jest wielkim pasjonatem sportu i śledzi każdą możliwą dyscyplinę, to jednak nie pamiętam by z zainteresowaniem śledził czarny sport. Żałuję, że szybciej nie złapałam tego żużlowego bakcyla i myślę, że mój Tata również, bo to fantastyczny sport i teraz oboje jesteśmy jego wielkimi fanami. Za to bydgoszczanka pod taśmą w Toruniu, trzeba przyznać dość kontrowersyjny transfer jak na początek kariery. - Kiedy rozpoczęłam współpracę z Toruńskim klubem dość często spotykałam się właśnie z takim pytaniem: Co bydgoszczanka robi w Toruniu na żużlu? Na początku zupełnie nie rozumiałam, dlaczego budzi to takie zdziwienie. Nie zdawałam sobie wtedy sprawy z tego, ile emocji budzą spotkania tych dwóch drużyn wśród kibiców. Później oczywiście wszystko stało się dla mnie jasne. Wielkie Derby Pomorza to było przecież wydarzenie. Szczególnie pamiętam te z sezonu 2013, kiedy wszystko zorganizowano w takiej militarnej atmosferze. Niesamowite emocje. Który klub jest ci bliższy sercu? - Pochodzę z Bydgoszczy, ale żużlowo wychował mnie Toruń. To właśnie w Grodzie Kopernika zrodziła się moja miłość do tego sportu i rosła świadomość dyscypliny. Siłą rzeczy zatem bardziej związana jestem z Toruniem. Mocno kibicuję jednak Polonii, trzymam kciuki za ich powrót do najwyższej klasy rozgrywkowej i z niecierpliwością czekam na derby! Podejrzewam, że sama specjalnie nie pchałaś się, żeby zostać podprowadzającą. - Zgadza się. Po prostu dostałam propozycję pracy i uznałam, że to bardzo ciekawa opcja. Będąc wówczas młodą dziewczyną dorywczo zajmowałam się modellingiem, hostessowaniem. Trochę za sprawą poczty pantoflowej, różnych powiązań, dotarła do mnie informacja o tym, że poszukiwane są podprowadzające na SGP na Motoarenie. Zgłosiłyśmy się razem z moją siostrą i jeszcze jedną koleżanką z Bydgoszczy. Drogę z Bydgoszczy do Torunia i na odwrót znasz w takim razie chyba na pamięć. - Myślę, że mogłabym ją pokonać z zamkniętymi oczami. Do Torunia ściągnęły mnie studia. Podjęłam naukę na UMK na kierunku turystyka i rekreacja. Na zajęcia dojeżdżałam codziennie z Bydgoszczy. Żeby było śmieszniej, jak już przeprowadziłam się do Torunia, to studia magisterskie podjęłam w Bydgoszczy. I znów codziennie tą samą trasą dojeżdżałam na zajęcia tyle, że w drugą stronę. Oba miasta są mi bardzo bliskie, więc jeśli ktoś pyta mnie, skąd jestem, mówię że z Kujawsko-Pomorskiego. No i dochodzimy do twojego debiutu. To był 2010 rok i pierwszy turniej Grand Prix organizowany na Motoarenie. - Rzeczywiście zaczęłam z wysokiego C. Runda mistrzostw świata po raz pierwszy organizowana na Motoarenie, pełne trybuny, biało-czerwone podium. Byłam pod wrażeniem całej atmosfery, tych emocji. Wtedy naprawdę zdałam sobie sprawę z tego, jak fantastyczną dyscyplinę sportu mamy w Polsce i zakochałam się momentalnie. Długo uczyłaś się żużla? - To raczej nie kwestia nauki, a szerszego podejścia do rozumienia sportu. Oglądając kolejne żużlowe mecze coraz bardziej interesowałam się dyscypliną samą w sobie, ale też różnymi zależnościami wewnątrz niej. Dużo czytałam, pytałam, chłonęłam wszystkie najważniejsze informacje. W 2014, kiedy po raz pierwszy spróbowałam swoich sił przed kamerą miałam za już za sobą cztery lata, nazwijmy to, "żużlowego doświadczenia". Pozwoliło mi to w miarę swobodnie rozmawiać na temat żużla i dało pewne podwaliny dla mojej późniejszej pracy jako reporter. Speedway to dyscyplina która dynamicznie się zmienia, wiele się dzieje, cały czas staram się być na bieżąco ze wszystkim zmianami regulaminowymi, wydarzeniami, nowinkami. Wynika to jednak z mojej wewnętrznej ciekawości. Nie muszę narzucać sobie żadnego reżimu. Potem był One Sport i Eurosport. - W tamtym czasie byłam już na stałe w zespole podprowadzających Unibaxu Toruń. Jednocześnie ruszał pierwszy nabór na SEC Girls organizowany przez One Sport. Ambasadorką Mistrzostw Europy została wtedy moja koleżanka z zespołu, Sandra. Rok później, gdy potrzebne było szybkie zastępstwo za jedną z dziewczyn, Sandra poleciła mnie. Poza podprowadzaniem, miałyśmy też inne zadania do wykonania, m.in. nagranie zaproszenia na zawody. Teraz znam to z opowieści, ale okazało się, że sprawdziłam się przed kamerą i w telegraficznym skrócie z polecenia One Sport dostałam angaż w Eurosporcie. Oczywiście, wcześniej odbyły się próbne nagrania podczas rund w Gustrow i Holsted, żebym przygotowała się do występu na żywo podczas finału SEC w Częstochowie. Przyznam, że była to głęboka woda. Jestem bardzo wdzięczna za zaufanie jakim obdarzył mnie zarówno One Sport jak i EuroSport. I jesteśmy w stacji Eleven. - Żużlowe środowisko jest dość małe i w większości wszyscy się znają. Jednego dnia otrzymałam propozycję pracy dla Eleven, jako reporterka i/lub prowadząca studio. Eleven po raz pierwszy miało pokazywać na swoich antenach Ekstraligę i kompletowało dziennikarski, żużlowy zespół. Udało mi się pogodzić interesy obu stacji, za co jestem bardzo wdzięczna. EuroSport to mój matecznik, z którego nie chciałam rezygnować, Eleven natomiast jawiło się jako wyzwanie i pewna regularność, której mi brakowało. Jestem wielka szczęściarą, bo uwielbiam swoją pracę. Wolisz wywiady w parku maszyn, czy pracę przy studio z gośćmi? Masz rozeznanie, zdążyłaś już zasmakować i jednego, i drugiego. - Gdy usłyszałam, że w grę wchodzi poprowadzenie studia, czułam, że będzie to kolejny, ważny krok w procesie mojego kształcenia na uniwersytecie żużlowym. Podjęcie nowego wyzwania bardzo mnie ekscytowało. Na początku miałam wrażenie, że to trudniejsze zadanie niż rozmowy w parkingu, bo tego czasu antenowego do zagospodarowania jest dużo więcej. Z czasem jednak okazało się, że ta forma podoba mi się jeszcze bardziej. Rozmowy w parkingu mają to do siebie, że czasem odbywają się w dość napiętej atmosferze. To jak praca na żywym organizmie. Emocje u zawodników buzują, wszyscy są niezwykle skupieni. Zdarza się, że ciężko wyrwać zawodnika z narady wewnątrz swojego teamu, czy całej drużyny, kiedy omawiane są kluczowe kwestie i zaprosić go na ściankę do wywiadów. Jeszcze trudniej, gdy zaprasza się do rozmowy zawodnika, któremu w meczu nie idzie. Zawsze staram się to zrozumieć. W parku maszyn naprawdę bywa nerwowo, dlatego zawsze podziwiam reporterów, którzy niezłomnie wchodzą do boksów, namawiają do rozmów, podsłuchują co się tam dzieje. To trochę jak robota saperów. Jeden fałszywy ruch i może nadziać się na minę. Podobno kobiety łagodzą obyczaje. Macie łatwiej wyciągnąć zawodnika do wywiadu? - Może coś w tym jest. Ostatnio nawet mówiła o tym Anita Mazur podczas jednego z czatów online. Żużel to bardzo męski sport, więc może kobietom rzeczywiście lepiej dogadać się z mężczyznami. Tak to w świecie funkcjonuje. Oczywiście, nam zależy przede wszystkim na tym, żeby podchodzić do nas jak do partnerów do rozmowy. W Eleven tworzycie żeński duet z Anitą Mazur. Bardziej ze sobą konkurujecie czy nawzajem wspieracie? - Mamy bardzo dobre relacje. Nie ma absolutnie mowy o żadnej rywalizacji. Znałyśmy się z Anitą zanim jeszcze pojawiłam się w Eleven. Kiedy dołączyłam do ekipy, Anita pomogła mi się wdrożyć, zapoznać ze wszystkimi, skrócić dystans do ekipy "starych wyjadaczy" :-). Z pewnością się wspieramy, pomagamy sobie. Zawsze bezproblemowo dogadujemy się, jeśli chodzi o podział spotkań. Pilnujemy swojej działki. Anita to megapozytywna osoba, która ma w sobie ogromny luz, bardzo w niej to lubię. Napomknęłaś, że was pań w żużlu jest nadal stosunkowo mało. Byłaś z początku traktowana jak maskotka, z przymrużeniem oka? - Osobiście nie odczułam lekceważącego stosunku do mojej osoby. Nikt nie dawał mi też sygnałów, że przez pryzmat płci powinnam być od razu zepchnięta na bocznicę. Generalnie w dziennikarstwie sportowym brakuje kobiet. Chociaż widzę, że powoli ta tendencja się zmienia, coraz więcej pań pasjonuje się sportem. W międzyczasie był program na Canal+Discovery "Małe kraje, wielki sport". Podróżowałaś po Europie i jeszcze dostawałaś za to kasę. Praca-marzenie. - Połączyć przyjemne z pożytecznym - kompozycja idealna. Robić to, co się kocha, po prostu pełnia szczęścia. To była fascynująca przygoda. Poznawaliśmy ciekawych ludzi, zastanawialiśmy się jak w małych krajach Europy funkcjonuje sport, jak pozyskują środki finansowe, jak do niego podchodzą, jak przeżywają sukcesy i porażki, ile wysiłku wkładają, aby przebić się na arenę międzynarodową. Przeprowadziłam mnóstwo rozmów ze sportowcami, którzy nie zawsze mają łatwo, ale swoją determinacją i uporem przełamują wszelkie bariery. W wielu przypadkach nie liczy się wynik, ale rywalizacja. Byłam pod wrażeniem, jak mieszkańcy małych krajów żyją tym sportem na co dzień. Tam nie ma typowych kibiców sukcesu. W piłkarskich meczach nawet przegrywając 0:10 ludzie nie żałują gardeł. Byłaś żużlowym Cejrowskim w spódnicy. - Można tak to nazwać. Ale nie chodziłam boso. Chciałabyś się spróbować przy żużlu w jeszcze innej roli? Np. Dyrektora sportowego ? - Oj chyba nie. Do tego trzeba mieć charakter. Chyba nie odnalazłabym się w takiej roli. Praca z mikrofonem sprawia mi ogromną frajdę. Mam za to takie ciche marzenie, aby spróbować się na polu dziennikarskim przy innych dyscyplinach. Interesuję się też szeroko pojęty marketingiem sportowym, funkcjonowaniem organizacji sportowych, promocją sportu. Czyli odnalazłabyś się w teamie zawodnika np. przy organizacji logistyki. - O tak! Planowanie czasu pracy, opracowywanie logistyki, dopracowywanie szczegółów, tak aby wszystko było dopięte na ostatni guzik, w tym czuję się bardzo dobrze. Jestem dość dobrym organizatorem. Nie tylko w sytuacjach zawodowych, ale prywatnych również. Uwielbiam np. sama planować swoje wyjazdy wakacyjne. Sprawia mi to przyjemność. Zaintrygowały mnie te inne dyscypliny, w których pragnęłabyś się sprawdzić. - Z racji tego, że często chodzę na mecze Twardych Pierników i mam znajomych wśród zawodników, to na pewno koszykówka. Zdarza mi się także śledzić NBA po nocach. Basket jest dynamicznym sportem, bez przerwy coś się dzieje na parkiecie. Poza tym, kocham skoki narciarskie. Staram się nie przegapić żadnego konkursu. Swego czasu szukałam nawet podobieństw związanych z żużlem. Kilka wspólnych mianowników udało się znaleźć. Chociażby fizjonomia zawodników, duże uzależnienie od pogody, bardzo indywidualny sport, wysoce ekstremalny, wymagający odpowiedniej infrastruktury - trudno dostępnej i to podejmowanie ryzyka. Perspektywę, którą widzą skoczkowie, siadając na belce startowej, można zestawić z dzikimi szarżami żużlowców jadących na motocyklach bez hamulców i odkręcających manetkę gazu na full. W jednym i drugim przypadku panowie muszą mieć wyłączony układ nerwowy. Imponuje mi ten brak strachu. Twój typ na żużlowego odpowiednika Piotra Żyły? - Myślę, że Grisza Łaguta. Ten luz i bezstresowe podejście do życia. Bartek Zmarzlik to z kolei taki nasz Kamil Stoch. Żużlowcy to podrywacze? - Hm, czy ja wiem? (śmiech). Na pewno są bardzo otwarci i komunikatywni. Zwłaszcza po skończonych zawodach, kiedy schodzi z nich ciśnienie i atmosfera robi się luźniejsza bije od nich pozytywna aura. Wtedy zagadują, opowiadają, buzia im się nie zamyka. Patrzysz na nich na torze i widzisz gości zaplanowanych na wygrywanie. W tym momencie oni mają swój świat, walczą na łokcie, wchodzą na żyletki, a gdy zdejmują kask, przebierają się w cywilne ubrania, zmieniają się w normalnych facetów. Naprawdę można się nieźle zdziwić, dlatego cenię sobie przebywanie w ich towarzystwie. Ale nie wierzę, że kiedy stałaś się bardziej rozpoznawalna, skrzynka na messengerze, czy innych social mediach nie zapychała ci się od miłosnych wyznań. - Zdarza się, że dostaję bardzo miłe notki za pośrednictwem Facebooka, czy Instagrama. W miarę możliwości staram się każdemu odpisywać, ale nie ma też tego aż tyle, żebym musiała się odkopywać spod nie wiadomo jakiej sterty. Ale umówmy się, nie jestem żadną celebrytką. Nie zawsze jest też kolorowo. Dla równowagi czasami znajdzie się wpis ze słowami konstruktywnej krytyki. Zazwyczaj, gdy zaliczę wpadkę, ona nie umknie wprawnemu oku widza. Dobrze, że już ten temat z gafami rzuciłaś na tapet. Pamiętna wpadka, anegdota? - Uu, poczekaj, jakie tym razem kwity i na kogo by tu teraz wyciągnąć (śmiech). Śmiało, na pewno dużo masz tego obciążającego materiału. - Trzeba zacząć od tego, że pracując w telewizji nie sposób ustrzec się wtopy. Zdarzają się przejęzyczenia, pomylenie nazwisk. Dwa lata temu pomyliłam Timo Lahtiego z Fredrikiem Jakobsenem, za co bardzo Fina przeprosiłam. Tak bywa, że chlapniesz coś zanim mózg zdąży przetworzyć ci informacje. Wpadłam też kiedyś w matematyczne tarapaty. Musiałam coś na szybko obliczyć. W meczu Stali z ROW-em, w zeszłym sezonie, tylko sobie znanym wzorem wyrachowałam w końcówce meczu możliwy remis, podczas gdy rezultat już dawno był przesądzony. Grunt, żeby zachować zimną krew i szybko się zreflektować. Wszak nie myli się ten, kto nic nie robi. Chciałabyś wrócić np. na jeden pożegnalny występ pod taśmę? - O kurczę chyba już jestem za stara, w wieku trzydziestu jeden lat, no proszę cię! (śmiech). Zawsze jednak podkreślam, że to była fenomenalna praca. Nie ciążyła na mnie żadna presja, nie musiałam się niczym przejmować i jeszcze ta szansa zobaczyć dyscyplinę od środka, od kuchni. Widziałam jak funkcjonuje klub. Nierzadko przyjeżdżałyśmy wcześniej na mecz, aby już kilka godzin przed pierwszym biegiem upajać się atmosferą widowiska. To bez wątpienia jedno z fajniejszych zajęć jakie przytrafiły mi się w życiu. Przecież w Toruniu są cyklicznie organizowane spotkania legend. - Sugerujesz otwarcie sekcji podprowadzających retro? Byłoby to ciekawe przedsięwzięcie, ale poczekajmy jeszcze. Dojedźmy do sześćdziesiątki i wtedy pościągamy dziewczyny z emerytury. W Toruniu, bodaj na meczu przeciwko Falubazowi parę lat temu, była już taka akcja, że pod taśmą ustawiły się dwie przedstawicielki naszego zespołu i dwie panie seniorki. Były ubrane w eleganckie płaszczyki, w rękach trzymały parasolki. Oczywiście, panie stały na przeciw zawodników gości i tak żartobliwie wygrażały tymi parasolkami przed żużlowcami. To był bardzo sympatyczny epizod. Jesteś narzeczoną współwłaściciela One Sport - Jana Konikiewicza. Wasze zaręczyny były niezwykłe. Odbyły się na meczu NBA Brooklyn Nets - Los Angeles Lakers. - Dla mnie to był totalny odlot i coś co trudno opisać słowami. Janek wielokrotnie mnie zaskakiwał, ale w życiu bym nie przypuszczała, że wpadnie na coś tak wydawałoby się abstrakcyjnego, zarazem niezwykłego i karkołomnego w realizacji. Nowy Jork, Barclays Center, szok. Czułaś, że coś święci, czy partnerowi udało się utrzymać całą akcję w tajemnicy. Zdradź odrobinę kulis. - Siedzieliśmy sobie na swoich krzesełkach i jak gdyby nigdy nic podszedł do nas pan, który zaproponował udział w quizie. Opierałam się, tłukłam facetowi, że jesteśmy z Polski i gdzie my do konkursu. On moją próbę zbycia potraktował zupełnie na odwrót. Jeszcze mocniej się nakręcił, żeby nas przekonać. Ciągnęłam Janka za rękę i wysyłałam sygnały, że się okropnie stresuję. Najbardziej bałam się trudnych pytań i kompromitacji na oczach tysięcy widzów. O Janka byłam spokojna, bo zna NBA jak własną kieszeń i pewnie tym też tłumaczyłam sobie jego zaskakujący spokój i wyluzowanie. I co było dalej? - Poszliśmy kilka pięter do góry. Tam była prowadząca. Kiedy ją ujrzałam, serce zaczęło mi walić jeszcze szybciej, nogi się uginały, jakbym szła na ścięcie. Dostaliśmy po trzy pytania, na które prowadząca miała już dla nas gotowe odpowiedzi (śmiech). Przyszła myśl, o co tutaj chodzi? Tłumaczyłam sobie, że musi im prawdopodobnie strasznie zależeć, żeby opchnąć nam nagrodę, którą były bilety na galę boksu. W USA wszystko ma elegancko wyglądać w obrazku, pozytywny flow, uśmiechy na twarzy i atmosfera sukcesu. Tak sobie przynajmniej to zracjonalizowałam. I naglę patrzę, a Janek przede mną klęczy, dzierżąc w rękach kartkę w języku angielskim, czy za niego wyjdę. No i wtedy byłam już bliska zawału. Później, gdy obejrzałam na powtórkach swoją reakcję, okazało się, że mam niezłe luki w pamięci, bo wiele szczegółów mi umknęło. Zachowywałam się jak jakaś wariatka, a wszystko pokazywano na telebimach. Okazało się, że nasz występ uwieczniono w transmisji telewizyjnej. Zaczęły spływać smsy od znajomych, czy to na sto procent my, i co tam się za oceanem wyprawia. W przerwie meczu podchodzili do nas fani obu zespołów, gratulowali, przybijali piątki. Parę dni moje ciało pływało, chodziłam roztrzęsiona. Zaaranżować coś w Nowym Jorku, jeszcze na spotkaniu NBA, gdzie kluby są strzeżone niczym oblężone twierdze, czapki z głów do samej ziemi. - Do tej pory nie umiem sobie wytłumaczyć, jak mu się to udało. Z tego, co mi zdradził, drogą dedukcji wyszukał jakąś formułę maila, która może zadziałać. W każdej organizacji początki maili są podobne. Składają się przeważnie z imienia, nazwiska, lub pierwszych liter. W taki sposób trafił do osoby, która jest odpowiedzialna za tworzenie oprawy na meczach Brooklynu. Pani zaaprobowała pomysł, odpisała, że superidea i zaproponowała nawet swoją aranżację. Mógł powiedzieć, że jest kumplem Lebrona Jamesa i by było po robocie. - (śmiech) Albo Duranta. W Brooklynie bardziej ta opcja by zapaliła. W domu macie inne tematy niż sport? - Oj ciężko. U nas sport na żywo leci kilkanaście godzin na dobę. Gdyby podliczyć procentowo, ile dziennie dyskutujemy na tematy stricte sportowe, wyszłoby pewnie między 80, a 90. A ja te wymianę poglądów bardzo sobie cenię, bo dzięki temu dużo się dowiaduję. Chociaż specyfika dyscyplin jest różna, na sport trzeba patrzeć globalnie. Nie można zamykać się w jednej, konkretnej bańce. Brooklyn zmontował strasznie mocny skład z Hardenem, Durantem i Irvingiem. Jest kandydatem do mistrzostwa w tym sezonie. A skoro już trochę sobie zestawiliśmy zawodników do skoczków, czy poszłabyś na to że Fogo Unia jest takim Brooklynem naszpikowanym gwiazdami? - Przypomniała mi się taka anegdota w związku z przyjściem Hardena do Netsów. Kyrie Irving, który gra na pozycji rozgrywającego, po pierwszych treningach z James’em stwierdził, że lepiej gdyby to on kreował grę i grał na jedynce, sam natomiast objął pozycję Hardena. Irving pokazał tym, że najważniejsze jest dobro całej drużyny i najlepsze dla niej rozwiązania. Często w Fogo Unii Leszno taką współpracę właśnie widać. Wszyscy walczą na wspólne konto, wzajemnie sobie pomagają i choć w drużynie jest wiele klasowych zawodników, prawdziwych indywidualności to świetnie realizują swoje cele jako team. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź