Dariusz Ostafiński, Interia: Co pan robił 13 grudnia, kiedy wprowadzono stan wojenny w Polsce? Marek Cieślak, były trener reprezentacji Polski: Zasuwałem na działce. Wtedy jeszcze mieszkałem w Częstochowie, ale miałem już kupioną ziemię w Jaskrowie i tam rozkręcałem interes związany z ogrodnictwem. Akurat sadziłem frezje. Śniegu było po kolana, roboty mnóstwo i dopiero, jak się przedarłem moim maluchem do domu, to zobaczyłem, że na ulicach czołgi i wojsko. Najgorsze było dla mnie to, że przez jakiś czas nie można było autem jeździć. I ja to tego Jaskrowa biegałem dwa razy na dobę. Problemów nie było? - Były. Złapali mnie dwa razy. I jeszcze taką nieciekawą przygodę miałem, ale o tym za chwilę. Pierwszy raz milicja chwyciła mnie pod domem. Docisnęli mnie, bo ja w dresie, żadnych dokumentów nie miałem, więc im się to dziwne wydało. Uratował mnie taki znany częstochowski lekarz-ginekolog, co się Jabłoński nazywał. On miał gabinet w klatce, gdzie mieszkałem. Podszedł do milicjantów, bo akurat przechodził i mówi im: to jest Marek Cieślak, żużlowiec, on do sezonu się przygotowuje. Puścili mnie. A ten drugi raz? - To na rogatkach w Jaskrowie było. Biegnę, a tam wojsko przy koksioku. Stał też Skot, czyli taki opancerzony pojazd. Gdzie lecisz, pytają? Wyjaśniłem, że trenuję, puścili. Miałem szczęście, że na normalnych trafiłem, bo jakby to byli jacyś debile, to trafiłbym do celi, a na pewno dostałbym pałką. To teraz pan może o tej przygodzie opowiedzieć. - Biegałem obok domu sąsiada, który miał takiego groźnego wilczura. On kilka dni temu dziecko pogryzł, syna od tego sąsiada. No i ja biegnę obok ogrodzenia, a widzę, że ten wilczur leci z drugiej strony. Spoglądam do przodu i widzę, że brama otwarta. Zatrzymałem się, ale on wyskoczył i na mnie. Krzyknąłem głośno: stój i on stanął. Wtedy podsunąłem mu pod nos dłoń. On powąchał i poszedł. Znajomy milicjant powiedział mi wtedy, ze to mnie uratowało. To, że krzyknąłem: stój, a potem, że dałem mu swój zapach. Inaczej by mnie zagryzł, zamordował. Miał pan szczęście. - Nie tylko wtedy. Teraz mi się przypomniało, jak przez Jaskrów w stanie wojennym jechałem i tam jest taka promenada, gdzie nie można było wjeżdżać. Ja tam jadę, widzę, że nikogo nie ma, to ruszyłem na skróty i 50 metrów dalej wyskoczył ORMO-wiec z lizakiem. Patrzę, a to Staszek mój sąsiad. Ja do niego, co ty Staszek tu robisz. Śnieg ci chałupę zasypał, a ty z lizakiem wyskakujesz. On się zaczął tłumaczyć, że w zastępstwie za kolegę stoi. Musiał się wykazać. Jeszcze wyjaśnię, że ja już wtedy mogłem jeździć autem, bo miałem zgodę. Początkowo w stanie wojennym jeździli tylko ORMO-wcy i donosiciele. Taksówkarze też, ale wiadomo, że oni też mieli dobrze nastawione ucho. To były dziwne czasy. - Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, jak dziwne to było. Człowiek był wtedy młody, to łatwiej to znosił. Nie wiem, jakbym się przystosował, mając swoje obecne lata. Wtedy uczyło się kombinowania. Ja coś komuś dałem, dostałem coś w zamian. A załatwiać trzeba było wszystko, bo nawet masła nie było. Panu to załatwianie dobrze szło? - To moje załatwianie, to się dochodzeniem skończyło. Wtedy były kartki na mięso. Kilogramy na kartkach zależały od tego, czy i ile ziemi się miało. Mnie kolega podpuścił, żeby napisał tyle hektarów, żeby dostać kartki na 4 kilogramy. Wszystko fajnie, ale po pięciu miesiącach dostałem wezwanie na PG, czyli przestępstwa gospodarcze. Sprawę prowadził mój znajomy. Na wejściu pyta: co tam narozrabiałeś, a ja na to: wiesz co Andrzej, nie pierdziel. On na to: działkę masz, a mięso kupujesz i się zaczęło. Dwa tygodnie się spowiadałem. Musiałem przynieść karton wódki i coś do żarcia. Jakieś garnki ze słoniną i kartoflami. Oni pojedli, popili, ale wezwanie na prokuraturę i tak dostałem. I jak to się skończyło? - Ugodą. Trener Witold Jastrzębski poręczył za mnie. To było tak zwane poręczenie obywatelskie. Witek zaświadczył, że już więcej takiej głupoty nie zrobię. I jeszcze musiałem pięć tysięcy zapłacić na Centrum Zdrowia Matki Polki. Stan wojenny uderzył mnie po kieszeni, ale i tak szczęście miałem, bo inni siedzieli w więzieniach. Po wprowadzeniu stanu wojennego było zagrożenie, że liga nie ruszy. Nie było wtedy oleju. - Niczego nie było. Masła, mleka, podstawowych produktów. Benzyny nie było, no i oleju też nie było. To był czas, kiedy całą noc stało się pod mięsnym, żeby cokolwiek kupić. Myślę jednak, że nie było wielkiego ryzyka, że liga nie ruszy. Władza potrzebował igrzysk, żeby ludzie nie czuli, że wszystko jest do kitu. Pamiętam mundial piłkarski w 1982 roku, gdzie zajęliśmy trzecie miejsce. To był olbrzymi sukces propagandowy. Jak się panu wtedy we Włókniarzu układało? - Miałem dwa lata przerwy, bo się z nimi pożarłem. To było zaraz po okresie startów w lidze angielskiej. Była groźba, że w ogóle skończę, ale prezes Jałowiecki zaczął ze mnie żartować, że już nie dam rady, a ja wsiadłem na motocykl i udowodniłem, że dam radę. Byłem wtedy najlepszym zawodnikiem w drugiej lidze. A stan wojenny świetnie przygotował mnie do sezonu, bo musiałem wtedy przymusowo biegać. Wspomniał pan, że wtedy rozkręcał pan własny interes. - Tak i to nie było łatwe. Na wszystko trzeba było mieć przydział. Dużo rzeczy od złodzieja trzeba było kupić. Ludzie, co na budowach pracowali, wynosili stamtąd różne rzeczy i od nich się brało. A przydziały załatwiało się na przysługę. Zima była sroga, a był problem z węglem. Załatwiłem 150 ton miału na przydział i tym paliłem. Czasy były okropne. Jak chciałem segment meblowy kupić, a sprzedawca, też kolega, nie chciał sprzedać, bo ostatni, to dołożyłem 10 procent do ceny, żeby jemu dać coś ekstra i znalazł się segment dla mnie. I tak było z wszystkim. A jeszcze było tak, że jak człowiek gadał przez telefon, to słyszał: rozmowa kontrolowana.