Grand Prix po raz pierwszy zawitało do Pragi w sezonie 1997. Miasto Karola wydawało się lokalizacją skrojoną idealnie pod wymiar walki o tytuł najlepszego żużlowca globu. Stolica Czech jest wszak jedną z największych metropolii Europy, która na tle szwedzkiego Linkoeping czy niemieckiego Abensbergu sprawiała wrażenie jeszcze bardziej kolosalnej. Ponadto, żużel nie został w niej sztucznie zaszczepiony tak, jak choćby w Warszawie czy Cardiff. Stadion "Marketa" już od lat siedemdziesiątych przyciągał na swe trybuny spore grono prażan żądnych obejrzenia "Plochej Drahy", jak nazywają czarny sport Czesi. Na taką lokalizację turnieju Grand Prix nie narzekali nawet słynący ze sceptycyzmu Polacy. Po pierwsze, biało-czerwoni kibice - szczególnie ci z Wrocławia czy Częstochowy - mieli na południe stosunkowo blisko. Po drugie, co chyba nawet ważniejsze, naszym reprezentantom od początku szło tam bardzo dobrze. W inauguracyjnym finale czeskich zawodów Tomasz Gollob uplasował się na najniższym stopniu podium, zaś czwarte miejsce zajął - ku radości licznie zgromadzonych fanów Włókniarza - Sławomir Drabik Przez lata turniej Grand Prix w Pradze coraz bardziej wnikał w podświadomość kibica żużla. FIM miał parcie na duże ośrodki, a tamtejsi działacze na tyle pozytywne relacje z lokalnym samorządem, że zawsze znajdowały się pieniądze konieczne do organizacji imprezy. Przyzwyczailiśmy się do Markety na tyle mocno, że nikt nie wyobraża sobie usunięcia jej z kalendarza cyklu. Nawet w pandemicznym sezonie 2020 - gdy niemal wszystkie finały rozegrano w Polsce - brytyjscy organizatorzy mistrzostw zdecydowali się na organizację dwóch rund poza granicami Rzeczypospolitej. Obie odjechano, rzecz jasna, w Pradze. Polacy znów mogli być zadowoleni. Dwukrotnie triumfował wówczas Bartosz Zmarzlik stawiając milowy krok na drodze do obrony tytułu. Praga? Wyrzućmy ten turniej na śmieci! Gdzieś pomiędzy odśpiewywanymi na podium "Mazurkami Dąbrowskego" a pochłanianymi w lokalnych knajpach kilogramami smażonego sera przemykał problem, którego świat żużla bardzo długo nie chciał dostrzegać - śmiertelna nuda. Łatwiej zaśmiać się oglądając polskie kabarety niż wyprzedzać w Pradze. Długie i wąskie proste. Łuki wyprofilowane w taki sposób, że zawodnicy od wejścia w wiraż do jego szczytu jadą pod górkę, a potem zjeżdżają w dół do wyjścia. Absolutna dominacja wewnętrznych pól startowych. Jeżeli ktoś szuka przepisu na nudne wyścigi, wystarczy zerknąć do technicznej specyfikacji toru Markety. Kilka lat temu resztki emocji próbowano ratować dosypaniem kilkuset ton nowej nawierzchni. Choć wydawało się to niemożliwe, nuda zaczęła doskwierać kibicom jeszcze bardziej. Świeży materiał nie związał się zbyt dobrze z poprzednim podłożem. Teraz zawodnik jadący za rywalem nie tylko zmaga się z dotychczasowymi niedoskonałościami legendarnego obiektu, lecz z ogromną uwagą baczy również na ciężką szprycę sypiącą się spod tylnego koła przeciwnika. Jeśli ta trafi w jego maszynę, to żużlowiec praktycznie staje w miejscu niczym dziecko bawiące się w "mrożonego berka". Równie dobrze przy wjeździe na stadion można by postawić znak "zakaz wyprzedzania". Wielu kibiców łudziło się, że zmiana organizatora cyklu przyniesie jakąkolwiek poprawę. Amerykanom z Discovery udało się wszak odczarować chorwacki tor w Gorican. Inaugurujący sezon turniej przysporzył kibicom najwięcej emocji w całej historii prywatnego stadionu państwa Pavliców. Niestety, z Pragą nie poszło im tak łatwo. Wyścigi przypominały wojskowe parady albo zawody w pływaniu synchronicznym. Scenariusz każdego biegu był niemal identyczny - zawodnik w niebieskim lub czerwonym kasku wygrywał start, po czym cała stawka podążała gęsiego jedyną optymalną ścieżką. Kibice przed telewizorami zasypiali z nudów, a znany statystyk Rafał Gurgurewicz zdołał doliczyć się sześciu mijanek. W jego archiwach znajduje się tylko jeden równie nudny finał - turniej o Grand Prix Słowenii w Krsku sprzed czterech lat. Obraz nędzy i rozpaczy dopełniały puste krzesełka na trybunach, szczególnie sektorze znajdującym się przy przeciwległej prostej. Jeśli nowi promotorzy mają uczyć się na błędach, to jedną z ich pierwszych decyzji powinno być jak najszybsze wyrzucenie Pragi do lamusa. Świat świetnie radzi sobie bez zbyt szerokich spodni czy zespołu "Ich Troje". Grand Prix na Markecie to po prostu kolejny produkt lat dziewięćdziesiątych, który po upływie ćwiećwiecza po prostu się przeterminował, więc powinien trafić do śmieci. Tak nudną rywalizacją trudno będzie przekonać do czarnego sportu nowych fanów. Oczywiście, czeski kibic jest zdecydowanie zbyt cenny dla organizatorów cyklu, by skazać go na wyjazdy do Wrocławia. Nawet jeśli przybywa na trybuny niezbyt licznym gronem, to zostawia na nich sporą sumę pieniędzy. Praga nie jest jednak jedynym żużlowym obiektem w kraju naszych południowych sąsiadów! Może warto zerknąć na gwarantujący niezłe ściganie obiekt w Libercu? Kultowy tor w Pardubicach? Położoną w Słowacji Żarnowicę, skoro tamtejszy klub (jedyny w kraju) i tak ściga się na co dzień w czeskiej Extralidze? Życie jest zdecydowanie za krótkie, a cykl Grand Prix zbyt elektryzujący na to, by marnować którekolwiek z tej pary na drzemki pod Hradczanami.