Początek bieżącego sezonu stał w mediach żużlowych pod znakiem ostrego jak brzytwa reżimu sanitarnego. Na stadion podczas meczu mogło wejść zaledwie pięciu fotoreporterów lub dziennikarzy. Większość redakcji wolała desygnować na trybuny tych pierwszych. Nic w tym dziwnego, media potrzebują przecież nowych zdjęć na okładki. W przeciwnym razie artykuły dotyczące na przykład Dominika Kubery do dziś musiałyby być okraszane fotografiami zawodnika w kevlarze Fogo Unii Leszno. Nie tylko wyglądałoby to głupio, ale także wywołałoby słuszne pretensje ze strony lubelskich sponsorów - przecież po to właśnie dają pieniądze na klub, by logo ich firmy widoczne było w przekazie medialnym dotyczącym żużlowców reprezentujących jego barwy. Dziennikarze zostali więc zepchnięci na bocznicę. Przeprowadzali telefoniczne rozmówki w ciągłej obawie o to czy po którymś z pytań rozmówca nie rzuci słuchawką i pisali meczowe relacje opierając się nie na tym, co sami zaobserwowali, a na obrazku podsuniętym im przez telewizję. Zmuszeni byli więc do relacjonowania relacji, co samo w sobie brzmi jak wyjęte ze skeczu Monty’ego Pythona. (Prawie) wszystko wraca na swoje miejsce Z czasem obostrzenia zaczęto luzować - impuls do zmian dali decydenci z niższych klas rozgrywkowych, którzy jeszcze przed otwarciem stadionów dla kibiców zezwolili na wstęp 10 fotoreporterów i 15 dziennikarzy. Fala wzmogła się po rządowym pozwoleniu na udział publiczności w spotkaniach. Od tego momentu każdy klub startujący w którejś z trzech polskich lig żużlowych może wydać 30 akredytacji na swoje spotkanie. To spora liczba. W zdecydowanej większości miast tylu chętnych na "plakietkę" nie było nawet przed nieszczęsną kolacją, w czasie której pewien Azjata zjadł zupę z nietoperza i w konsekwencji zamroził cały świat na kilkanaście miesięcy. Środowisko żużlowe powoli wychodzi więc na prowadzenie w nierównym wyścigu z pandemią COVID-19. Wszyscy cieszymy się z powrotu kibiców na trybuny. Żużel bez okrzyków radości, jęków zawodu, charakterystycznego "Idziesz! Idziesz!" podczas mijanek, a nawet gwizdów spowodowanych mniej lub bardziej słusznymi decyzjami arbitrów nie jest taki sam. Rozumiemy także zadowolenie zawodników, którym w końcu pozwolono skorzystać po zawodach z prysznica. Musimy jednak zapytać, kiedy na swoje miejsce wrócą także dziennikarze? Dziennikarz - wysłannik kibiców Miejsce dziennikarza to nie trybuny, chociaż i tam wykonuje podczas spotkania sporo pracy. Jego najważniejsze zadanie zaczyna się jednak 15 minut po zawodach, gdy zgodnie z regulaminem mógł niegdyś przekroczyć bramy parku maszyn, by zebrać wypowiedzi, porozmawiać, zasięgnąć języka. Zdajemy sobie rzecz jasna sprawę, że żużel to najbezpieczniejszy pod względem epidemicznym sport na świecie. Pracujący na świeżym powietrzu i w dużym odstępie od siebie wirażowi nie bez powodu są przecież zobowiązani do noszenia maski przez całe spotkanie. Warto może jednak pomyśleć o małej luce w tym systemie zabezpieczeń, która pozwoli dziennikarzom na wykonywanie swojej roboty? Szczególnie teraz, gdy tak wielu kibiców chwali się w mediach społecznościowych zdjęciami z żużlowcami wykonanymi po meczu lub po prostu na ulicy? Warto pamiętać, że dziennikarz jest w parku maszyn wysłannikiem kibiców. Człowiekiem, który ma w ich imieniu wejść w ten hermetyczny świat i wynieść z niego interesujące informacje. Wpuszczenie fanów na trybuny to dopiero początek drogi powrotnej do normalności. No chyba, że chodzi o to, by sprowadzić fanów czarnego sportu do roli klientów, którzy mają zapłacić za bilet, zjeść kiełbasę, obejrzeć 15 wyścigów i nie wciskać nosa w nieswoje sprawy. Wtedy dziennikarze powinni zostać w laczkach na kanapie.