Długie, ciemne włosy, lekki wąsik i mętne spojrzenie. To nie jest opis polskiego piłkarza z lat 70-tych, wbrew temu co niektórzy mogliby pomyśleć. Właśnie tak prezentował się Antal Kocso, żużlowiec którego w Gorzowie pamiętają do dziś. Gdy na początku ostatniej dekady XX wieku otworzono polski rynek dla obcokrajowców, on był jednym z tych którzy z tego skorzystali. I to nawet mimo tego, że nie był w tej ścisłej światowej czołówce. Miał jednak cechy, które tak czy inaczej go wyróżniały. Kocso był niesamowitym walczakiem, człowiekiem o bardzo sportowym charakterze. Zresztą to cechowało wielu reprezentantów tego kraju. Często przegrywali oni starty i walką na dystansie zdobywali swoje pozycje. Właśnie te umiejętności Kocso spowodowały, że w Gorzowie się nim zainteresowano. Ściągnął go ówczesny prezes klubu, Jerzy Synowiec. Potem tej decyzji zdecydowanie nie żałował. Mąż i żona żużlowym teamem Gdy zastanowimy się nad tym, jak obecnie wyglądają teamy żużlowców, i to nawet tych najmłodszych, to od razu na myśl przychodzi nam kilka osób. Mechanik pierwszy, mechanik drugi, pomocnik mechanika, menedżer, czasem psycholog, fizjoterapeuta, zdarza się że w teamie jest też któryś z rodziców. W zasadzie nie ma zawodnika, który w parku maszyn działałby sam. Po części jest to spowodowane tym, że cały żużel jako dyscyplina poszedł do przodu. Inny powód jest taki, że zwyczajnie zawodnicy stali się bardzo wygodni. Antal Kocso na zawody ligowe przyjeżdżał samochodem osobowym ze swoją żoną. To był jego team. Pomagała mu przy motocyklach, to ona pełniła de facto funkcję mechanika i jak mówił sam zawodnik, mogłaby zawstydzić niejednego majstra. Więcej osób w teamie Kocso nie było, ale to w zupełności wystarczyło. Po zawodach zgrane małżeństwo wsiadało do auta i po prostu wracało do siebie. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że ci ludzie są dla siebie stworzeni. Widać było, że żonie bardzo zależy na tym, by jak najbardziej pomóc partnerowi. On zaś nawet po porażkach nie wyładowywał na niej złości. Srebro na szyi. Kocso bożyszczem kibiców Węgierski żużlowiec w Stali Gorzów startował przez trzy sezony, od 1991 do 1993. Każdy z nich kończył ze średnią powyżej 2 punktów na bieg, a najlepszym w jego wykonaniu był ten ostatni. W Gorzowie traktowano go jak swojego, był bardzo lubiany, bo przede wszystkim nigdy na nic nie narzekał. Po prostu przyjeżdżał, brał się za sprzęt, a potem za jazdę. W zasadzie nie było osoby, która miałaby do niego jakieś "ale". Raz zdarzyło mu się nie dotrzeć na mecz z powodu śnieżycy, ale nikt nie miał o to żadnych pretensji. Kocso odpowiednio wcześnie wyjechał, ale nie miał szans w starciu z tak fatalnymi warunkami. W Stali miał też sukcesy. W 1992 roku zdobył srebro DMP, do którego zresztą mocno się przyczynił. Indywidualnie największe rzeczy osiągał głównie przed przyjściem do Polski, był dwukrotnym finalistą mistrzostw świata, ale raz jedynie jako rezerwowy (ten drugi występ akurat był w trakcie polskiej przygody). Jeździł także w mistrzostwach świata par czy czempionacie na longtracku. Medali zdobyć mu się nie udało. Karierę zakończył w 1994 roku po upadku na torze w niemieckim Dingolfing. Teoretycznie nie doznał żadnej poważnej kontuzji, ale obrażenia głowy spowodowały wymuszony koniec przygody z żużlem w wieku zaledwie 32 lat. Czytaj także: Rzucił się na niego z pięściami. Inni bili mu brawo Witali go jak króla. Dostał telefon od mistrza świata