Joachim Maj zadebiutował w barwach Górnika Rybnik w - nomen, omen - maju 1951 roku. Miał wówczas 19 lat, głowę pełną ambicji i spore umiejętności motocyklowe. Już w swoim pierwszym meczu zdobył 4 punkty, ale śląscy działacze, zdając sobie sprawę ze skali jego talentu, nie chcieli zbyt szybko rzucić go na głęboką wodę. Regularnie desygnować go do składu zaczęli dopiero rok później. Mundur mu nie służył! Z marszu stał się jedną z gwiazd najjaśniej oświetlających czarny sport w smutnych czasach bierutowskiego reżimu. Wykręcał średnio 2,3 punktu na bieg, to fenomenalny wręcz wynik jak na tak młodego żużlowca. Niestety, wybuch jego formy nie umknął czujnemu oku działaczy, którzy bardzo szybko załatwili mu powołanie w kamasze a w konsekwencji transfer do wojskowego klubu z Wrocławia. Maj nie czuł się najlepiej po przymusowych przenosinach, jego forma znacznie spadła. Forma wróciła dopiero wtedy, gdy on sam znów przywdział plastron swojej macierzystej drużyny. W latach 1956-58 Górnik trzykrotnie sięgał po mistrzowski tytuł, a do sukcesów ciągnął ich właśnie Joachim Maj, który w tamtym czasie był już największą gwiazdą w mieście. Marek Cieślak - legendarny trener, który miał okazję ścigać się w tamtych czasach - wspomina go jako dandysa i dżentelmena. Na zawody przyjeżdżał w garniturze a przed meczem palił aromatyzowany tytoń z drewnianej fajki. Sięgał po medale IMP, wygrał bardzo prestiżowy wówczas Złoty Kask, stanął na podium Memoriału Smoczyka. Na polskich torach radził sobie wyśmienicie, ale nigdy nie zrealizował marzeń o sukcesach poza granicami kraju. Zanim uzyskał wreszcie zgodę centrali na starty w indywidualnych mistrzostwach świata, czołówka odjechała zbyt mocno. Nigdy nie awansował choćby do finału światowego. Nigdy nie udało mu się zdobyć także złotego medalu IMP. Do dziś wymieniany jest - u boku Marka Cieślaka, Pawła Waloszka czy Jerzego Szczakiela - w gronie najlepszych na świecie zawodników, których przerastała walka o tytuł najlepszego żużlowca naszego kraju. Bardzo długo nie mógł pogodzić się z takim stanem rzeczy. Problemy w zawodach indywidualnych odbijal sobie w lidze. W latach sześćdziesiątych, gdy do niego i Stanisława Tkocza dołączyli już młodsi Andrzej Wyglenda i Antoni Woryna, Górnik (przemianowany później na ROW) sięgnął po siedem złotych medali Drużynowych Mistrzostw Polski z rzędu. Takiej dominacji nigdy nie udało się powtórzyć żadnemu innemu zespołowi. Ten wypadek mógł zakończyć wszystko! Po sezonie 1968 36-letni Maj bardzo poważnie rozważał zakończenie kariery. Działacze Górnika namówili go jednak na dalsze starty, co nieomal skończyło się prawdziwą tragedią. Na owianym wtedy złą sławą torze w Bydgoszczy zaliczył defekt - panę w tylnej oponie. Maj jechał na prowadzeniu, więc podniósł rękę chcąc ostrzec jadących przed nim rywali, że nie uczestniczy już w wyścigu. Nagle pękł widelec podtrzymujący przednią część ramy, a gwiazda rybniczan wystrzeliła w powietrze jak z katapulty. Podczas lotu z jego głowy zsunął się kask, a on sam odsłoniętą szczęką uderzył w rant drewnianej bandy. Kibice, którzy oglądali to na żywo nigdy nie zapomnieli tego masakrycznego widoku. Służba zdrowia nie była jeszcze tak rozwinięta jak teraz. Maj leżał 4 tygodnie w stanie krytycznym, a lekarze nie dawali mu większych szans. Na szpitalnej sali gwiazdor wykazal się jednak walecznością nie mniejszą niż na torze - co prawda nigdy nie wrócił już do ścigania, ale po pewnym czasie osiągnął pełną sprawność fizyczną. Zmarł dopiero 40 lat później, w 2019 roku. Żył 87 lat.