Sam powrót Antonio Lindbaecka do czarnego sportu był informacją zaskakującą. Były uczestnik cyklu Grand Prix kilkukrotnie rezygnował już co prawda z kończenia kariery, ale decyzja podjęta jesienią 2020 roku wydawała się ostateczna. Forma sportowa Szweda leciała na łeb na szyję, on sam miał alternatywne zajęcia w swojej ojczyźnie, a i jego metryka nieubłaganie zmierzała do poziomu utrudniającego zawodowe ściganie. Lindbaeck to jeszcze/już nie emeryt Szwed w żużlowej ascezie wytrwał do maja 2021 roku. Wówczas dał się skusić swojej macierzystej Masarnie. Jazda miała być tylko dodatkiem do jego obowiązków. Lindbaecka przedstawiono światu przede wszystkim jako mentora dla najmłodszych kolegów, dopiero w drugiej kolejności jako lidera zespołu. W Polsce potraktowano to co najwyżej jako ciekawostkę i to raczej niezbyt ciekawą. Przypomnijmy, że w tym czasie powrotu do żużla próbował nawet sam Jason Crump. Do tematu zaczęto podchodzić bardziej poważnie dopiero jesienią, gdy zakontraktowaniem Lindbaecka pochwalił się pierwszoligowy Start Gniezno. Choć do pierwszej stolicy Polski Szwed trafiał niejako w gratisie do utalentowanego Hellstroema-Bangsa, to po podpisaniu kontraktu na takim poziomie trudno było już traktować powrót gwiazdy w kategoriach hobby dla emerytów. Szwedzka kooperacja z pozoru wydawała się idealnym układem. Start miał bardzo obiecującego zawodnika U24, któremu w parku maszyn pomagał uznany zawodnik z bogatą przeszłością między innymi w Gnieźnie. W razie potrzeby mógł on wsiąść na motocykl i pomóc drużynie nie tylko dobrym słowem, ale i mądrą jazdą. Gdzie wady? Historia na film W usposobieniu Lindbaecka. W środowisku słynie on nie tylko z wielu lat solidnej jazdy, długiego utrzymywania się w cyklu Grand Prix i efektownych, opadających spod kasku dredów. W kontekście jego życia bez jakiegokolwiek skrępowania można używać wyświechtanego zwrotu "materiał na film". Biologiczni rodzice porzucili go na ulicy Sao Paulo, gdy przyszły żużlowiec miał zaledwie półtora roku. Została mu po nich tylko wymięta kartka papieru z napisem "Mam na imię Antonio". Trafił do domu dziecka, skąd po 3 lat adoptowało go małżeństwo Szwedów z Avesty, najbliższych sąsiadów Tony’ego Rickardssona. Mały, doświadczony przez życie chłopczyk wkraczał w nowe życie za płotem najlepszego żużlowca w historii. Szybko postanowił pójść - a może właściwie pojechać - w jego ślady, a miejscowi działacze bardzo szybko okrzyknęli go następcą wielkiego czempiona. Niestety, mimo że żużlowy motocykl nie posiada hamulców, Lindbaeckowi przez lata udawało się skutecznie wyhamowywać rozwój swojego ogromnego talentu. W 2004, 2007 I 2015 roku szwedzka policja przyłapywała go na jeździe samochodem po spożyciu alkoholu. Do trzech razy sztuka? O tak poważnych występkach żartować nie wypada, ale poniekąd to prawda. Trzecią wpadkę żużlowiec przypłacił miesięczną odsiadką w areszcie. Kiedy do życia Lindbaecka na stałe powrócił żużel, pojawiły się w nim i stare demony. Zimą tego roku zawodnik znów został przyłapany na podwójnym gazie. Tym razem udał się po niej na terapię odwykową, z którą uwinął się jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywek. Do Polski przyjechał zaskakująco dobrze dysponowany, z marszu wskoczył do podstawowego składu słabiutkiego Startu i szybko to on stał się wiodącą twarzą teamu dwóch Szwedów. Teraz chodzi o kasę Mogłoby się wydawać, że życie 37-latka wyszło wreszcie na niekończącą się prostą. Niestety, jak to w żużlu, znów przed nim pojawił się wiraż. Tym razem nie jest on może tak ostry jak zazwyczaj, ale sprawa nie przechodzi bez echa. Chodzi o rozbrat z zespołem Hellstroema-Bangsa. - Zerwanie współpracy będzie chyba najlepsze dla wszystkich - tłumaczył lakonicznie Lindbaeck szwedzkiej Avesta Tidning 15 sierpnia. O rozwodzie Szwedów wszyscy zdążyliby zapomnieć, ale oliwy do ognia dolał ostatnio ojciec juniora, główny sponsor zespołu. Zarzuca on byłemu uczestnikowi cyklu Grand Prix niewywiązanie się ze zobowiązań finansowych. Lindbaeck nie pozostaje mu dłużny. - Chcę zobaczyć dokumenty i dowody. To zespół jest mi winien pieniądze. Nie otrzymałem mojej ostatniej pensji w wysokości 30 000 koron. Sam nie jestem temu człowiekowi winien ani grosza - twierdzi. - Kara nałożona na mnie w Polsce została w pełni zapłacona przez zespół, ale w mojej umowie nie było przecież nic mówiącego o tym, że miałbym wyłożyć ją z mojej kieszeni. Tyle. Nie chciałbym zniżać się do ich poziomu i ciągnąć tego dalej - tłumaczy.