Skoro kilka lat temu Robert Lewandowski miał całkiem długą passę bez gola na własnych śmieciach, czyli Stadionie Narodowym, to widać, że kwestia słabych występów u siebie, a lepszych na wyjeździe może dotknąć każdego. Trudno tak naprawdę powiedzieć, z czego to wynika. Powody mogą być różne, ale jako główny jawi się presja własnych kibiców, których na wyjeździe nie ma lub są w znacznie mniejszej grupie (albo nie ma ich wcale, do czego w obecnych czasach się przyzwyczajamy). W historii żużla było już sporo przypadków takich właśnie zawodników. Jonas Davidsson pojawił się w speedwayu, gdy w jego kraju była wielka konkurencja. Urodzony w 1984 roku zawodnik wchodził do poważnego sportu wraz z Andreasem Jonssonem, Antonio Lindbaeckiem, Peterem Ljungiem czy Davidem Ruudem. Przez wielu był traktowany jako nieco mniej utalentowany niż wyżej wymienieni i długi czas pozostawał w cieniu zwłaszcza dwóch pierwszych, którzy szybko stali się gwiazdami żużla. Davidsson rozwijał się wolno i nie wyglądał na kogoś, kto z miejsca zawojuje dyscyplinę. W lidze polskiej po raz pierwszy pojawił się w 2006 roku, kiedy to podpisał kontrakt w Zielonej Górze. W przekroju całego sezonu wypadł jednak kiepsko, bo też średnia bigopunktowa 1,167 na nikim wrażenia robić nie mogła. Szybk znalazł jednak nowego pracodawcę, którym została bydgoska Polonia. Klub stracił wówczas kilku ważnych zawodników, takich jak Robert Sawina i Piotr Protasiewicz i szukał uzupełnienia składu. Postawiono na Szweda i w zasadzie ten ruch okazał się trafiony. Davidsson od początku pobytu w Polonii zdradzał wybitną nieumiejętność jazdy na torze przy Sportowej, gdzie potrafił wozić zera, nawet kilka dni po świetnym występie na wyjeździe. Zawodnik miewał mecze na innych torach, w których sam ratował honor drużyny, a miejscowi kibice przecierali oczy ze zdumienia. W zasadzie on i Jonsson zapobiegali totalnym wyjazdowym katastrofom, które groziły Polonii wobec bardzo słabego wówczas składu (ostatecznie tamten sezon zakończył się historyczną, pierwszą degradacją). Szwedzki żużlowiec miał także kłopot z walką na dystansie. Był typowym startowcem. Jeśli urwał się spod taśmy, mało kto był w stanie go dogonić, bo technicznie prezentował się naprawdę dobrze. Gorzej, jak start miał słaby. Wówczas niemal w każdej sytuacji odstawiał nogę, sprawiał wrażenie nieco wystraszonego. Jeździł asekurancko, delikatnie. Dzięki temu nie miał praktycznie kontuzji, ale także oczekiwanych przez siebie wyników. Gdy Davidsson został na starcie, można było mieć pewność, że w danym biegu jest już po nim. Mimo tego w Bydgoszczy go polubili. Dobry w jego wykonaniu okazał się sezon 2008. Jonas nie odszedł z drużyny mimo spadku do niższej ligi. Nadal dzielił się na dwóch różnych zawodników: domowego i wyjazdowego, ale wielu osobom przestało to przeszkadzać. - Motor ma szybki, kevlar ma czysty, Jonas Davidsson jest zaj***sty - tę przyśpiewkę pamięta zapewne duża część bydgoskich kibiców, którzy wiedzieli już, że po Szwedzie należy spodziewać się dobrych występów na obcych obiektach, a u siebie przeważnie liczyli na innych. Swego czasu Davidsson był coraz bliżej światowej czołówki, wobec coraz lepszych występów w Polsce i naprawdę dobrych w Szwecji. Kilka razy miał okazję pokazać się z dziką kartą podczas turniejów GP rozgrywanych w jego kraju. W żadnym jednak niczego wielkiego nie pokazał, a najwięcej punktów zdobył w 2008 roku w Goeteborgu. Zakończył zawody z siedmioma na koncie, mając w pewnym momencie szansę na awans do półfinału. W tego typu występach Davidsson pokazywał jednak, że jest w stanie rywalizować z czołówką, bowiem zwycięstwo np. z Tomaszem Gollobem przyszło mu wybitnie łatwo. Po słabym sezonie 2009 odszedł z Bydgoszczy i został zawodnikiem częstochowskiego Włókniarza. Zmienił klub, ale nie zmienił tendencji. Przyjeżdżając na tak kłopotliwy dla siebie tor Polonii już jako zawodnik innej drużyny zdobył w świetnym stylu 10 punktów, będąc w trzech pierwszych biegach totalnie poza zasięgiem. Kibice w Bydgoszczy tylko uśmiechali się na ten widok. Następnie Davidsson na trzy lata wrócił do Falubazu, ale tam raczej nie spisywał się na miarę oczekiwań i tak naprawdę od tego momentu jego kariera zaczęła pikować w dół. Powoli zaczynało brakować dla niego miejsca w ekstraligowych klubach, jeździł np. w Gnieźnie czy w ostatnich latach w Krośnie, gdzie także nie prezentował się rewelacyjnie, a najlepszy mecz zaliczył... w Bydgoszczy, gdzie tak naprawdę niemal w pojedynkę walczył z gospodarzami. Co jasne, od dłuższego czasu nie był już rozpatrywany pod kątem przyznania mu dzikiej karty na szwedzkie rundy GP. Pod koniec ubiegłego roku ogłosił zakończenie kariery, co jak na 36-latka mogło być zaskoczeniem, ale w przypadku wyraźnie coraz słabszego Davidssona, raczej nie było. W pamięci wielu kibiców zostanie z pewnością jako zawodnik, któremu do większych sukcesów zabrakło po prostu odwagi. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź