Dariusz Ostafiński, Interia: Mówią o panu: prawa ręka trenera reprezentacji. Czym pan się właściwie zajmuje? Dariusz Cieślak, GKSŻ, sztab reprezentacji Polski: Jestem koordynatorem, zastępcą i pomocnikiem trenera Rafała Dobruckiego w jednej osobie. Moim zadaniem jest zrobić wszystko tak, aby on mógł się skupić na sprawach czysto sportowych. A bardziej szczegółowo? - Załatwiam licencje, wyjazdy, odzież, hotele i całą tak zwaną buchalterię. Jest tego bardzo dużo, czasami się o to wściekam, ale szybko mi przechodzi, bo lubię to robić. Ta praca sprawia mi ogromną satysfakcję. Cieślak: "Tylko raz zgłupiałem i zadzwoniłem do Rafała" Ma pan jakiś wpływ na skład reprezentacji? Trener się z panem konsultuje? - Jesteśmy w bardzo dobrych relacjach i mamy do siebie bezgraniczne zaufanie. Rozmawiamy praktycznie codziennie. Czasem po kilka razy. Także o składzie na zawody. Wymieniamy się poglądami, wspólnie rozpatrujemy różne opcje i rozwiązania. Kluczowe są jednak rozmowy Rafała z zawodnikami. Ostatnie zdanie należy do niego. To on jest trenerem kadry i to on podejmuje finalne decyzje. Zdarzało się jednak, że jeździł pan na zawody sam. Co wtedy? Dzwonił pan do trenera? - Rafał trenerem jest od 2014, a ja od 2008 jeżdżę jako menadżer na półfinały i finały mistrzostw Europy par. Na te wszystkie imprezy sam powoływałem zawodników i sam musiałem podejmować decyzje, za które w pełni odpowiadałem. Odkąd jest Rafał, podpytuję go o dobór zawodników pod kątem danego toru. Jego uwagi są dla mnie cenne. Przez te wszystkie lata tylko raz zgłupiałem i zadzwoniłem do Rafała. W odpowiedzi usłyszałem: "Darek, to ty jesteś na zawodach. Zrób, co uważasz za słuszne i co ci rozum podpowiada. Na pewno będzie dobrze". I co? - Miał rację. Zrobiłem po swojemu i zdobyliśmy medal. Kadrowicze nawet nie spytali o pieniądze To gratuluję nosa. - Dziękuję, choć to bardziej zasługa zawodników. Kiedyś miałem problem ze skompletowaniem składu, a od jakiegoś czasu żużlowcy sami dzwonią i zgłaszają gotowość do startu. Na ostatnim finale mistrzostw par miałem mistrza świata juniorów Mateusza Cierniaka i Szymona Woźniaka, który rok temu awansował do Grand Prix. Chcieli jechać, choć wiedzieli, że nagroda FIM Europe za złoto to 3200 euro do podziału, czyli niewiele. Mało tego, oni nawet o te pieniądze nie pytali. Myślę, że w ostatnim latach wiele zmieniło się w podejściu PZM i zawodnicy to czują. Zapewniam, że nie dołożyli. Co w ogóle znaczy dla pana możliwość pracy z kadrą? - Pierwsze, co przychodzi mi na myśl, to duma, radość, spełnienie marzeń i prestiż. A hymn po zakończeniu ostatniego wyścigu to przysłowiowa wisienka na torcie. Bycia członkiem kadry narodowej nigdy nie zastąpiłbym na coś innego. "Ręce opadają". Cieślak o krytyce po finale Speedway of Nations Na tegoroczny finał Speedway of Nations czeka pan ze spokojem, czy też są nerwy? Bo jednak każdy czeka na wygraną Polski, a jak się nie uda, to będzie duża krytyka. - Na razie jest spokój. Stres i zdenerwowanie przyjdą przed zawodami. Tak jest zawsze. Sporo nerwów będzie także przy organizacji wyjazdu do Manchesteru, aczkolwiek mam nadzieję, że doświadczenie zdobyte w 2021 roku się przyda. A jak idzie o krytykę, to zdążyłem się do niej przyzwyczaić. Zresztą ona jest potrzebna. Byle była konstruktywna i zasadna. Nie zawsze tak jest? - Najbardziej śmieszą mnie opinie i uwagi tak zwanych ekspertów. Po ostatnim SoN w Vojens było wiele różnych pytań. Dlaczego trener nie zadzwonił do Tomasza Golloba? Dlaczego zawodnicy nie zmienili silników? Wypowiadali się ludzie, których tam nie było i nie mieli pojęcia, co też się działo po półfinale w Danii. Albo i tacy, co nigdy nie zdobyli i nie zdobędą już złota w SoN. Podobnie było w ubiegłym roku po DPŚ we Wrocławiu i nominowaniu Janusza Kołodzieja do siedemnastego wyścigu. Trochę w tym winy przedstawicieli mediów. Praktycznie każda osoba wypowiadająca się na łamach danego portalu lub telewizji to ekspert, choć czasami ręce opadają od fachowości, wiedzy i doświadczenia tychże panów. To robi w trakcie zawodów. To mu pozwala dobrnąć spokojnie do końca Jak pan przeżywa zawody reprezentacji? Tak jak Zmarzlik na tym filmie z finału DPŚ, gdzie piszczy, skacze i tuli się do trenera Cieślińskiego? - Takie zawody każdy powinien chociaż raz w życiu przeżyć. Gwarantuję, że zapamiętałby to do końca życia. Często zdarzy mi się głośno krzyknąć, pomachać ręką czy siarczyście zakląć. To mi pozwala trochę spokojniej przebrnąć do ostatniego wyścigu. Jestem w końcu połączeniem sangwinika z cholerykiem, a w trakcie zawodów są takie emocje, że w pewnym momencie człowiek nie jest w stanie kontrolować już swoich odruchów. A ten film z Bartoszem pokazuje, co się dzieje w środku kadry. Widać, że nie ma w niej podziałów, antypatii, że jesteśmy jedną drużyną, która nazywa się Polska. Pana opis na X zaczyna się od stwierdzenia: Dumny ojciec! - Mój syn Oskar w tym roku kończy 22 lata i naprawdę jestem z niego bardzo dumny. Wartości, które starałem się przekazywać mu od dziecka, ku mojej radości nie poszły na marne. Oskar pierwszy raz w życiu był na żużlu, gdy miał kilkanaście dni. To był rok 2002. Ma zdjęcie, na którym Ronni Pedersen, brat Nickiego, który w tamtym okresie startował w Rawiczu, trzyma go na rękach. Próbował go nawet posadzić na motocykl, ale to mu się nie udało. Oskar wielokrotnie jeździł i do dzisiaj jeździ ze mną na zawody. Bardzo interesuje się tym sportem i to sprawia mi poczucie spełnienia. Trzymamy się razem. Kiedy ja grałem w koszykówkę, Cieślak junior był przy mnie, a ja z kolei wspierałem go, gdy grał w piłkę nożną. I to pomimo tego, że piłka nie jest mi bliska. Dalsza część opisu na X brzmi tak: Właściciel firmy P.W. Oscar, Pub PRL i Ogródek Piwny "Terapia". Mógłby pan to rozszerzyć. - Działalność gospodarczą założyłem, kiedy miałem niecałe 22 lata. Zaczynałem od ubezpieczeń, a obecnie obracam się w branży gastronomi. Prowadzę w Rawiczu całoroczny pub PRL, a od maja do października ogródek piwny "Terapia". To jest moje główne źródło dochodu. Dodatkowo również obracam się w branży IT. Na brak zajęć nie narzekam. Robił żużel za pół miliona rocznie Przez dwie dekady był pan w klubie z Rawicza. Jak pan robił drugoligowy żużel za pół miliona rocznie? - Po prostu wspólnie z kolegami z zarządu wydawaliśmy tyle, ile mogliśmy, a nie tyle ile chcielibyśmy. Bo przecież każdy chciałby jeździć Mercedesem czy Porsche, ale nie każdego na to stać. Tak samo jest w sporcie. Wszyscy chcą być najlepsi, ale nie każdy tego doświadczy. Długi nam się zdarzały, ale bardzo szybko wszystkie spłacaliśmy i praktycznie zawsze dostawaliśmy licencję bezwarunkową. Proszę zapytać wszystkich zawodników, którzy startowali w Rawiczu kiedy byłem prezesem. Nikt nie powie, że mam jakiekolwiek zaległości wobec niego. Wszyscy i wszystko zostało spłacone co do złotówki. Jestem pewien, że w obecnych czasach też można byłoby wydawać zdecydowanie mniej pieniędzy na wypłaty dla zawodników. Każdy z nas ma świadomość i doskonale o tym wie, że gdyby zawodnicy zarabiali połowę tego co obecnie to i tak polska liga byłaby najlepiej opłacana na świecie. Mam tylko nadzieję, że ta rozpędzona karuzela zacznie zwalniać. Wszystko jest jednak w rękach prezesów. I chciałbym to ostatnie zdanie mocno podkreślić! Od nikogo bardziej nie zależy przyszłość polskiego i światowego żużla. Wierzę, że w końcu ktoś się obudzi i zrozumie, że rozbuchane płace, to jest droga ku upadkowi. To pan sprowadził do Polski Jasona Doyle’a, który dziś jest jedną z największych gwiazd żużla. - Zawsze lubiłem i do dziś lubię różnego rodzaju statystyki. W tamtym okresie Jason Doyle był najlepszym zawodnikiem w Anglii, w odpowiedniku naszej pierwszej ligi. Jego pierwszy rok na polskich torach może nie był jakiś rewelacyjny, ale było widać, że ma olbrzymi potencjał i charakter. Pamiętam, że bardzo szybko się denerwował. W każdym razie błyskawicznie stał się gwiazdą i z Rawicza poszedł do Orła Łódź. To akurat mnie nie dziwiło, ponieważ pan Witold Skrzydlewski w tamtym okresie zawsze mi kogoś podbierał. Jak nie zawodników, to osoby funkcyjne. Wtedy mnie to irytowało. Sprowadził Doyle'a. Płacił mu 120 euro lub 120 funtów Słyszałem, że Doyle o mało co, a nie dojechałby na swój pierwszy mecz. W czterdzieści pięć minut przejechał pan jednak trasę Wrocław - Rawicz. - Do tych czterdziestu pięciu minut dołożyłbym jeszcze pięć, co nie zmienia faktu, że było bardzo szybko. Jason zadzwonił do mnie i powiedział, że jego samolot ma dwie godziny opóźnienia. To oznaczało, że wyląduje niecałe 60 minut przed rozpoczęciem zawodów. W tamtym okresie miałem vana, z którego wyciągnąłem środkowe siedzenia. Do auta wziąłem jego kevlar i ochraniacze, które już były w Polsce. Chciałem, aby po przyjeździe na stadion był już gotowy do jazdy. Na lotnisku we Wrocławiu szybko go odebrałem i pędem do Rawicza. W połowie drogi powiedział, że zamyka oczy i idzie spać, bo tak szybko nigdy jeszcze nie jechał. Mając na uwadze wysokości mandatów w Australii i Wielkiej Brytanii nie było to nic dziwnego. Udało nam się zdążyć, ale kilka przepisów niestety musiałem złamać. Tym bardziej że jechaliśmy "starą" drogą, bo eski jeszcze nie było nawet w planach. Drugi raz na pewno na to bym się nie pisał. Dziś Doyle to milioner. Ile zarabiał w Kolejarzu? - To było ponad 15 lat temu, ale o ile dobrze pamiętam to za punkt miał 120 euro albo 120 funtów i zwrot kosztów podróży. Jakich jeszcze ciekawych zawodników sprowadził pan do Rawicza? - Kilka fajnych nazwisk na pewno by się znalazło. Simon Gustafsson, Sebastian Alden, Ronni Pedersen, Eduard Krcmar, Michal Makovsky, Renat Gafurov czy Anton Rosen. Anders Thomsen, który rok temu jeździł w Grand Prix, też pierwszy kontrakt w polskiej lidze podpisał z Kolejarzem. Został wtedy mistrzem Europy juniorów i dorzucił medal w mistrzostwach świata juniorów. Trudno mu się rozmawia o upadku Kolejarza Kolejarz nie pojedzie w tym roku w KLŻ. - Obawiałem się, że ten najgorszy scenariusz niestety może się sprawdzić. Jest mi z tego powodu naprawdę bardzo przykro. Spędziłem w tym klubie 20 lat, z czego 12 na stanowisku prezesa. Trudno jest mi się pogodzić z myślą, że Kolejarza w tym roku nie będzie w lidze. Dyscyplina oczywiście też na tym ucierpi. Wszyscy walczymy o powrót żużla w Krakowie i Świętochłowicach, a w tym samym czasie odpadł nam Rawicz. Dariusz Cieślak to teraz w GKSŻ numer dwa, trzy, czy też może ktoś, kto pociąga w GKSŻ za wszystkie sznurki. - Ireneusz Igielski jest przewodniczącym GKSŻ i to on jest numerem jeden. Ja jestem wiceprzewodniczącym. Tak samo, jak Leszek Demski. I to nie jest tak, że któryś z nas jest ważniejszy. Współpracujemy na zasadzie partnerstwa. Za żadne sznurki nie pociągam, choć w strukturach GKSŻ jestem już 20 lat. Pamiętam spotkania komisji w sali na ulicy Kazimierzowskiej 66, gdzie było nas prawie 30 osób. W tamtych czasach każdy klub miał swojego przedstawiciela w żużlowej komisji. Dziś to niemożliwe. Cieślak o sprawie BMW: "Trzeba uważać" Były działacz GKSŻ Zbigniew Fiałkowski przyznał w rozmowie z nami, że kupił auto w salonie prezesa Wybrzeża, ale nie widzi w tym nic zdrożnego. Co pan na to? - Nie mogę mówić, co bym zrobił, będąc na miejscu byłego kolegi z komisji, bo nigdy nie byłem w takiej sytuacji. Myślę jednak, że na takie sprawy trzeba uważać, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto doszuka się w tym podtekstów i uzna takie działanie za niemoralne. I to nawet jeśli za daną transakcją nic złego się nie kryje. Pan jest człowiekiem dla GKSŻ ważnym, ale pozostaje pan trochę w cieniu. Dlaczego? - Nie zgodzę się. Robię swoje i niekoniecznie muszę czy chcę się tym chwalić. Jeżeli robisz coś dobrze, to jest to zauważane. Robienie wokół siebie szumu, to nie moja bajka. Znam swoją wartość, mnie nikt nie musi chwalić. Chociaż, nie będę tego krył, miłe słowa powodują uśmiech na mojej twarzy. A jak miałbym się teraz czymś pochwalić, to tym, że wspólnie z Rafałem udało nam się podnieść prestiż bycia członkiem żużlowej reprezentacji Polski. Nie kusi pana, żeby wszystkie doświadczenia wykorzystać w jakimś topowym klubie? - Praktycznie co roku mam kilka telefonów z takim zapytaniem i każdemu odpowiadam w ten sam sposób. W klubie spędziłem ponad 20 lat i wydaje mi się, że być może nawet trochę za długo. Będąc w Kolejarzu, nauczyłem się praktycznie wszystkiego, co w żużlu jest mi potrzebne. W tym klubie przeszedłem wszystkie możliwe szczeble. Zaczynałem od spikera. Po kilku miesiącach byłem już sekretarzem zarządu. Następnie kierownikiem drużyny i zawodów, wiceprezesem i prezesem. Doświadczenie, które zdobyłem, jest naprawdę bezcenne.