Prezes jednego z ośrodków żużlowych Marek G. trafił w zeszłym tygodniu na trzy miesiące do aresztu pod zarzutem prania brudnych pieniędzy. Nie pomogła nawet propozycja poręczenia majątkowego w wysokości miliona złotych. To oznacza, że sprawa jest naprawdę poważna, a rykoszetem oberwie klub, który musi sobie teraz niejako na nowo poukładać klocki na samym szczycie decyzyjnej piramidy. Tym razem zamiast drogiego zegarka na rękach pana Marka błyszczały kajdanki. Skrzętnie budowany wizerunek wszechmocnego szefa klubu, który jest mogącą wszystko alfą i omegą w jednej chwili legł w gruzach. Marzenia o karierze politycznej też raczej wylądowały w koszu na śmieci. Na życiorysie wspomnianego pana pojawiła się gruba rysa. Chociaż nie ma na razie wyroku skazującego, to przecież jegomość nie został zatrzymany, bo mu źle patrzyło z oczu. Walka o odzyskanie dobrego imienia będzie szalenie ciężka. Ma ten klub w sercu? Powinien to zrobić! Jeśli pan G. kocha Stalową Rodzinę i ma resztki honoru powinien, jak najszybciej podać się do dymisji. Ze względów wizerunkowych, byłoby to najlepsze rozwiązanie. W klubie wszyscy siedzą na beczce prochu i robią trochę dobrą minę do złej gry, ale tak muszą, żeby nie wprowadzać niepokoju wśród kibiców. To tłumaczenie, że postępowanie jakie się toczy, nie ma nic wspólnego z funkcjonowaniem w klubie nie do końca do mnie trafiają. Jeśli pan G. był sponsorem strategicznym, wykładał swoją kasę, to ja nie dałbym sobie ręki uciąć, że... to szambo jeszcze nie wybije. Wystarczy, że już ktoś położył "łapę" na rzekomo nieprawidłowo rozliczonej dotacji. Niby sprawa nie dotyczy klubu żużlowego, tylko sekcji piłki ręcznej, ale trwa sprawdzanie, czy środki ze "szczypiorniaka" nie poszły w czarny sport. Tutaj też jest dużo niedomówień i trzeba to wyjaśnić. Następca - Waldemar Sadowski nabiera na razie wody w usta.