Kamil Hynek, Interia: Byłeś łakomym kąskiem na giełdzie transferowej eWinner 1. Ligi, a jednak zdecydowałeś się na pozostanie w Gdańsku. Dlaczego? Jakub Jamróg, zawodnik Zdunek Wybrzeża Gdańsk: Nazbierałem trochę ofert, tylko, że kiedy dowiedziałem się, iż Zdunek Wybrzeże chce mnie mieć dalej u siebie, na poważnie ich nie rozważałem. Nasza współpraca przez cały sezon układała się wzorowo, nie miałem prawa na nic narzekać. To na co się umówiliśmy zostało w stu procentach zrealizowane. To była główna podstawa, żeby nie szukać atrakcji na siłę. Brałeś w ogóle pod uwagę zmianę otoczenia, czy wiedziałeś, że jak Gdaśnk się zgłosi, dogadanie było pewne jak w banku? - Nie czułem potrzeby opuszczania Wybrzeża. Z szefami klubu siedliśmy do rozmów przed pierwszym meczem półfinałowym, zaraz po zaklepaniu awansu do play-off. Wymieniliśmy oczekiwania i praktycznie od razu doszliśmy do porozumienia we wszystkich punktach kontraktowych. Z mojej perspektywy to była czysta formalność. Działacze głośno zapowiadali awans do PGE Ekstraligi. Psim swędem wślizgnęliście do play-off, ale odpadliście w półfinale z Cellfast Wilkami Krosno. Gryzło cię trochę sumienie, że masz dług do spłacenia? - Niedosyt był spory, bo cel mieliśmy jasno sprecyzowany. Każdy z nas marzył, aby wejść z Gdańskiem do PGE Ekstraligi więc jestem zobligowany, aby naprawić, to zepsuliśmy i zaatakować elitę drugi raz. Inny potężny argument, który przemawiał za przedłużeniem umowy ze Zdunek Wybrzeżem, to liczne grono sponsorów, jakie udało się nad morzem pozyskać. Dla mnie, zawodnika z drugiego końca Polski, to szalenie ważne, nie chciałem ich tracić. Znam cię bardzo dobrze, wiem, że stawiasz przed sobą wysokie wymagania więc idę w ciemno, że z sezonu 2021 nie jesteś do końca zadowolony. - Był okres, że wpadłem na krzywą wznoszącą, ale zaliczyłem też kilka wpadek, uciekła mi końcówka. Załapałem się do top15 według średnich, ale to nie jest mój szczyt marzeń. Liczyłem na więcej. W klubie nie będzie nerwowych ruchów. Mimo, że odchodzi Krystian Pieszczek trzon składu z tego sezonu zostaje zachowany. - Duża przebudowa nastąpiła, kiedy przychodziłem do Gdańska. Bywa, że drużyna potrzebuje czasu, aby się dotrzeć i w naszym przypadku tak właśnie było. Gdyby przez nasz skład ponownie przeszło tsunami, musielibyśmy uczyć się siebie od nowa, moglibyśmy wrócić do punktu wyjścia. Teraz jesteśmy mądrzejsi o rok, we wspólnym gronie wyrzucimy z siebie co nas bolało, wyciągniemy wnioski. Przynajmniej na starcie sezonu tor nie był waszym atutem. Straciliście u siebie kilka cennych punktów, które mogły was kosztować awans do czwórki. - Nie lubię narzekać na nawierzchnię. To najprostsza wymówka. Były treningi, wymienialiśmy się wskazówkami, ale w dniu meczu tor jest równy dla wszystkich. Inna sprawa jest taka, czy nasze kłopoty wynikały z kwestii torowych, czy my byliśmy słabi, ponieważ nie potrafiliśmy go prawidłowo odczytać. Jestem zdania, że nieraz warto mocniej popatrzeć w głąb siebie. No dobrze, ale wy uczyliście się go trochę od nowa. Fakt, dużo tego świeżego materiału przed sezonem dosypano. Pamiętam, że we Wrocławiu chyba przez rok męczyli się torem, strasznie długo się układał. My to mamy już więc za sobą. W trakcie sezonu przeżywałeś huśtawkę nastrojów, miewałeś momenty lepsze i grosze. Z czego one wynikały? Słyszałem, że żonglowałeś silnikami. - No właśnie chyba aż za bardzo. To jest moja przypadłość, że zdarza mi się przekombinować. Tego sprzętu, włącznie z tym z poprzedniego roku do "przewalenia" miałem mnóstwo, a nie chciałem się go pozbywać w zimie. Pogubiłem się, ale mam pewne przemyślenia. Zrobię odsiew, skupię się na konkretnych jednostkach, bo mówi się, że od przybytku głowa nie boli, ale w żużlu szeroki par maszyn nie zawsze się sprawdza. Należy też na każdym kroku podkreślać, że to już nie jest ta eWinner 1. Liga, którą opuszczałem w 2017 roku. Poziom się wyrównał, przychodzą do niej coraz lepsi zawodnicy. Rozumiem, że twoje PGE Ekstraligowe zapędy zostały na razie ostudzone. - Propozycji nie było, a sam się też tam nie pchałem. W PGE Ekstralidze wciąż funkcjonuje magia nazwiska. Taki jest trend i prędko się to nie zmieni. Przez całą karierę udowadniam swoją wartość i walczę o swoje marzenia więc po mnie to już spływa. Taki najwidoczniej mój urok. Ale proszę mnie źle nie zrozumieć, jazda w pierwszej lidze, to żadna ujma. W niej też można się rozwinąć. Mało kto wie, ale praktycznie cały sezon jeździłeś solidnie poobijany. Na inaugurację kolizja z Iversenem, potem wypadek w Szwecji. Był kłopot z ręką, akurat z tą którą puszczasz sprzęgło, a wyjścia spod taśmy to twoja największa bolączka. - Karambol z Iversenem przydarzył się u progu sezonu, czyli okresie, gdy byłem mocno nabuzowany energią po zimie. W Szwecji "wydzwoniłem" przed play-offami. Ciało dostało takiego "strzała", że parę dni dochodziłem do siebie. Doszło zmęczenie organizmu. W Skandynawii odjechaliśmy szesnaście meczów i na wszystkie podróżowaliśmy samochodem we dwójkę, z mechanikiem. To straszny wydatek energetyczny, paliwo psychiczne było na wyczerpaniu. Fizycznie było w porządku, wyjeżdżając do wyścigów nie odczuwałem żadnego dyskomfortu, motocykl trzymałem pewnie. Sęk w tym, żeby osiągnąć satysfakcjonujący wynik trzeba być sprawnym w stu dziesięciu procentach. A podróże z Tarnowa do Gdańska i z powrotem nie były męczące? - Teraz to już inna bajka niż np. kilkanaście lat temu. Ale wrócę do tej Szwecji, bo logistycznie będąc nad morzem skorzystałem. Pływałem z Gdyni lub Gdańska. Od siebie z tarnowskiego domu musiałem pokonywać trasę ze Świnoujścia. Droga zajmowała mi osiem godzin autem. Każda taka eskapada dawała ostro w kość, a w bieżącym sezonie ta oszczędność czasu wyszła duża. Ile najdłużej nie było cię w domu? - Trzy-cztery raz w sezonie po 1,5-2 tygodni. Klub stanął na wysokości zadania, wynajął mi mieszkanie. Mogłem w nim przebywać z całą rodziną, ile tylko potrzebowałem. Serdecznie z tego miejsca dziękuję prezesowi, że pomógł mi w sprawach mieszkaniowych stwarzając komfortowe warunki. Nie pędziłem na złamanie karku do Tarnowa kilkaset kilometrów, tylko ze stadionu jechałem prosto na mieszkanie. Mogłem odetchnąć, odpocząć, zregenerować się. Kto jest trudniejszym bossem we współpracy, prezes Zdunek, czy prezes Skrzydlewski. Obaj słyną z tego, że nie gryzą się w język, a ty z jednym i drugim miałeś do czynienia. - Chyba pan Witek jest bardziej specyficzną osobą. Zarówno pan Zdunek jak i pan Skrzydlewski są jednak przede wszystkim potężnymi biznesmenami, a tacy ludzie są konkretni i muszą odznaczać się niepodrabialnym charakterem. Prezes Zdunek dał mi niepoliczalny kredyt zaufania i to sobie bardzo cenię. Gdyby było coś nie tak, zapewne uciekłbym z Gdańska gdzie pieprz rośnie, a nie czekał na ruch klubu. W Łodzi także parę fajnych lat zaliczyłem, z prezesem Witkiem żyjemy w dobrych relacjach. Spadek macierzystej Unii Tarnów zabolał? - Mało powiedziane. Losy tarnowskiego klubu nie są mi obojętne, obserwowałem wszystko z odległości, ale byłem na bieżąco. Łzy same cisnęły się do oczu. Niestety nasze teamowe, czarne scenariusze się spełniły. Utwierdziliśmy się w przekonaniu, że choć sentyment i Jaskółka na kewlarze mogła wziąć górę, nasza decyzja, aby nie wiązać się w tym sezonie z Unią była słuszna. Aczkolwiek nie wypinam teraz piersi, nie chcę się przechwalać, że to przewidziałem, ale jest mi z tego powodu szalenie przykro. Kibicuję mocno, abyśmy nie byli właśnie świadkami upadku żużla w Tarnowie. Może tak musiało się stać, żeby lokalne środowisko przejrzało na oczy, po latach ich mydlenia. Ten spadek może być jak zejście do czyśćca. Unia jest na dnie, ale należy wierzyć, że się od niego szybko odbije. To jest ciekawe, bo doskonale pamiętam naszą rozmowę z listopada. Wtedy bardzo emocjonalnie wypowiadałeś się na temat fiaska negocjacji z Unią i tego, co działo się w klubie. Twoje słowa może były dosadne, ale okazały się prorocze. Wtedy nikomu nie zapaliła się lampka alarmująca, efekt był wręcz odwrotny od zamierzonego. Wielu kibiców nie potrafiło tego zrozumieć, uważali, że uderzasz klub. Wylało się na ciebie trochę hejtu. Tak nawiasem mówiąc, skądś to znam. - Najwidoczniej ten typ tak ma, że co w sercu, to na wątrobie. Bardzo ambicjonalnie podchodzę do mnóstwa zagadnień, a zwłaszcza jak ktoś pyta mnie o powrót do Tarnowa. Wówczas, nierzadko pod wpływem emocji coś chlapnę, ale na pewno nie żałuję tamtych słów. Trzeba głośno artykułować prawdę, nawet najgorszą. To był apel, błagalne wołanie o pomoc klubowi. A, że ludziom, kibicom się to nie spodobało? Trudno, to naprawdę nie mój problem. Gros osób naprawdę nie zdaje sobie sprawy, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami różnych organizacji. I nie chodzi mi tylko o Unię, ale inne dziedziny życia również. Fani są często karmieni... a zresztą, bo znowu ktoś napisze, że Jamróg jest taki i owaki... To będzie nas dwóch. Inni widzieli, milczeli, a obecnie zmieniają front i nagle budzą się z kilkuletniego letargu. Od lat wychodziłem na naczelnego hejtera klubu, ale mam teraz nieskrywaną satysfakcję i czyste sumienie, że w tym, co pisałem nie było ani grama nieprawdy. Mogę spojrzeć w lustro. - Najistotniejsze, żeby Unia przetrwała.